sobota, 27 lutego 2016

Dobro powraca!

Końcówka tygodnia okazała się dla mnie wspaniała, zwłaszcza pod względem prezentów. Już w poniedziałek dowiedziałam się, że wygrałam konkurs walentynkowy organizowany przez sklep Malowane Bielą. Trzeba było odpowiedzieć na pytanie, za co kocha się swojego Walentego. Udzieliłam odpowiedzi, bo akurat mnie coś tam poswędziało po mózgu, a poza tym te dwie piękne foremki Green Gate idealnie wpasowałyby się do mojej kuchni. No i raptem otrzymałam info o wygranej! Ależ było moje zaskoczenie! Nagrodą było też tweedowe serduszko z różanym haftem oraz bon na zakupy w sklepie. Aż za wiele za moją refleksję na temat walentynek. Jestem bardzo zaskoczona i zadowolona, a Pani Patrycji dziękuję pięknie! 





A oto słowa, za które zostałam nagrodzona:
Szczerze mówiąc średnio lubię walentynki. Za to bardzo kocham swojego Męża, nie tylko od święta, ale i na co dzień. Kocham go nie za coś, ale pomimo czegoś. Miłość bowiem nie powinna być uzależniona od tego, co możemy otrzymać od drugiej osoby. Najważniejszy jest wzajemny szacunek i zrozumienie. O takie wartości należy dbać cały czas. Żadne kwiatki i czekoladki nie są w stanie wypracować czegoś, co się buduje latami.

Kiedy w czwartek znalazłam awizo w skrzynce, domyślałam się już, od kogo dostanę paczuszkę. Ilona kilka dni wcześniej pisała do mnie z zapytaniem, co by mnie ucieszyło. Odpowiedziałam, że cokolwiek zielonego. No, ale zawartość przesyłki przeszła moje najśmielsze wyobrażenia. Dostałam piękne rzeczy! W kocu zakochałam się od razu. Nie wyobrażam sobie już wieczornego oglądania filmów, lub czytania bez niego. Słoiczek stworzył idealny komplet z maleńkim lampionem, który zrobiłam kilka dni temu z opakowania po gerberku i kawałka drutu (pomysł zaczerpnęłam  z książki, o której pisałam przy okazji mydełek). Inna sprawa, że mojemu mini-lampionowi dokleiłam wstążeczkę i godzinę temu dostała go moja Przyjaciółka (włos zjeżył mi się na głowie, jak mi powiedziała, że maleńkie świeczki stawia sobie przy łóżku bez osłonki). Wracając do prezentu - dostałam też zielone jajko oraz dwa piękne króliczki i baranka i już wiem, jak je wykorzystam w wielkanocnych ozdobach. Jajo będzie honorowym gościem na moim stole w te święta. Do tego orientalny pojemniczek, który zabiorę do pracy, serduszka - zawieszki i słodkie skarpetusie. Dwa pudełka z motywem Nowego Yorku zdążyłam ustawić do zdjęć, a zaraz potem z jednym zakolegował się Mąż, bo akurat właśnie takie było mu potrzebne! Drugim zaopiekowała się Łucja. Przecież mała dziewczynka potrzebuje przynajmniej tuzina pudełek na swe dziecięce skarby! 
Ilona, bardzo serdecznie Ci dziękuję za wszystko! Obdarowałaś nie tylko mnie, ale i moją rodzinę! 





Odnoszę wrażenie, że za każdym razem, kiedy ja zrobię coś dobrego, to dobro to do mnie powraca. Wcześniej, czy później. To wspaniałe uczucie! Daje ogromnie dużo pozytywnej energii. A że mam tej energii ogromne pokłady, to wysyłam ją do Was! Oby dotarła po łączach internetowych :) Miłej niedzieli Wam życzę!

środa, 24 lutego 2016

Zyg-zag McMinky

Wpis niniejszy miał się nazywać: "to cholerne minky". Stwierdziłam jednak, że nie wypada tak przeklinać od samego progu. Można o krok za. Ale od początku. Niespełna tydzień temu nasz kochany Tomuś obchodził swoje pierwsze urodziny. Wszyscy jesteśmy niezmiernie szczęśliwi, bo ten nasz mały bohater jest oczkiem w głowie wszystkich. Dlatego chciałam, by dostał od nas coś wyjątkowego. Już od dawna rozmawiałam z jego Mamą o uszyciu mu narzuty na łóżko i jakichś dodatków. No i wpadłam na genialny pomysł - uszyję z jakiegoś fajnego materiału i szarego minky. Z tym fajnym materiałem miałam przeboje, bo miały być samochody, ale takich jak chciałam już nigdzie nie było. Ani w sklepach stacjonarnych, ani w internecie. Potem, po konsultacjach ze szwagierką, wybrałam granatowo-białe zyg-zaki. Kilka dni i kurier przyniósł mi paczuszkę, przy rozpakowywaniu której paliły mnie palce - będę szyć, będę szyć!  Bardzo mi się ta tkanina podoba, jest dość sztywna i po prostu ładna. Z minky nie miałam problemów - znalazłam w sklepie w swoim mieście. Problemy zaczęły się później. Odmierzyłam oba materiały i wykroiłam. Spięłam szpilkami i zabrałam się do roboty. Maszyna turkotała, aż miło. Do czasu, kiedy okazało się, że przeszyłam zyg-zaki, a minky zostało mi z 30 cm. Krótkie, ciche przekleństwo poprzedziło kilka minut pracy z przecinakiem. Ponowne rozłożenie na podłodze, fastrygowanie i szycie. Kolejne przekleństwo, tym razem głośniejsze. Dobrze, że Łucja bawiła się w swoim pokoju nieświadoma stanu, w jakim znajdowała się jej, na ogół w miarę spokojna mamusia. I znowu prucie, znowu szycie. Początkowo szło dobrze. Ale potem znowu zonk. Akurat Mąż wrócił z pracy, więc mu się oberwało. Zupełnie przy okazji. No bo przecież mógłby popatrzeć swoim męskim okiem i coś naprawić. A najlepiej, to nic nie mówić i wyjść, a mnie zostawić w stanie totalnej psychicznej agonii spowodowanej nagłym spadkiem samooceny i wiary we własne umiejętności. Tym razem sprułam wszystko bez pomocy przecinaka, zwinęłam materiały w kłębek nie zwracając uwagi na wbijające się w moje dłonie szpilki. Miałam ochotę coś rozwalić, uderzyć ręką w ścianę. Ale wtedy to już nic bym nie uszyła. Usiadłam, opanowałam się i zadzwoniłam. Pół godziny później, z kubkiem herbatki w dłoniach siedziałam i patrzałam jak zwinne ręce mojej Sąsiadki z niesamowitą zręcznością "wdają" to dziadowskie minky pod igłę maszyny. Żeby nie skłamać, zajęło jej to może ze 40 minut. Słowo klucz do powyższej sytuacji? Doświadczenie! Pani Sąsiadka jest z zawodu krawcową. Widziałam, że kołderkę i poduszkę z minky uszyła dla swojego wnuka (z którego Mamą malowałyśmy swoją drogą bombki). Widzicie, taka międzysąsiedzka pomoc. Swojej Sąsiadce jestem niezmiernie wdzięczna. Gdyby nie ona, odwieźliby mnie do najbliższego psychiatryka, a Tomek zostałby bez prezentu! Wróciłam do domu przeszczęśliwa. Z radością zabrałam się za szycie poduszek. Już wiedziałam, że trzeba "wdać" materiał. Przy rozmiarze 40x40 cm nie było już takiego problemu. Z małymi potknięciami mi się udało. Do tego mały samochodzik, kilka guzików, wszycie zamka (robię to co raz lepiej!) i poduszka gotowa. Potem zrobiłam jeszcze jedną, ale już bez polarku. To tak w trosce o swój nadszarpnięty tego wieczora umysł... 




W sobotę z ogromną dumą i radością wręczyliśmy prezent małemu Jubilatowi. On jeszcze nie wie, co to minky, zyg-zaki i takie tam, ale mięciutki materiał chyba mu się spodobał. I jego Mama była zadowolona... Jeśli miałabym się tak męczyć, choćby i przez tydzień... Jeśli nie miałabym w swoim sąsiedztwie życzliwej i pomocnej Osoby... Jeśli przyszłoby mi złamać jeszcze i 10 igieł (a o tym to wcześniej nie wspomniałam, ale igła też poszła), a w pasmanterii brakłoby nici... To i tak bym się nie poddała. Dla małego Tomka, dla naszych wszystkich dzieci, jestem w stanie szyć to cholerne minky do końca życia!

sobota, 20 lutego 2016

Recyklingowe serce DIY

Dawno nie robiłam żadnego DIY dla Was. Zdarzyło się jednak, że na początku lutego zrobiłam serduszko. Tak, tak, ja taka nie-walentynkowa, a dałam się skusić. A potem zobaczyłam  u Car.o konkurs na recyklingowe serce, więc postanowiłam się zgłosić. Tym bardziej, że motywy do jego ogłoszenia są piękne, zajrzyjcie i przeczytajcie same.
Moje serduszko absolutnie nie jest skandynawskie. To, sama nie wiem, vintage. shabby... co tam jeszcze komu przyjdzie do głowy. Tak sobie myślę, że w podobny sposób można ozdobić jajka wielkanocne. Pewnie ja przynajmniej jedno zrobię. 
Do wykonania serduszka potrzebujemy: styropianowe serce, które posłuży jako baza, wszelkiej maści ścinki, paski szarego płótna, lnu, tasiemki - koronki, 2 rodzaje szpilek, jedne długie, z ozdobnymi główkami, drugie krótkie, nożyczki, coś do ozdoby - stara broszka z kameą, guzik... 


Zaczynamy od wgłębienia serduszka. Naprzemiennie upinamy szpilkami kawałki materiału i koronki delikatnie je marszcząc. Szpilki muszą być wpinane dość gęsto. 


 I tak aż do samego środka serduszka...




Następnie bierzemy starą broszkę i wpinamy ją ozdobnymi szpilami na środku, maskując przy okazji wykończenie. Najpierw równo mocujemy kameę pojedynczymi szpilami, a następnie wpinamy resztę. 



Z kawałka tasiemki robimy kokardkę i upinamy pod kameą.


Z drugiej strony do zamaskowania środka serduszka używamy guzika, który również wpinamy przy pomocy długich szpilek.


 W międzyczasie z kawałka tasiemki robimy pętelkę - zawieszkę i upinamy ją między fałdami materiału kilkoma szpilkami.


Oto gotowe serduszko, które można powiesić np. na drzwiach od szafy. Może być też miłym podarunkiem.



Serduszko dedykuję mojej Kochanej Siostrze, która obchodzi dziś urodziny. Sto lat Karola!


Jak już wspomniałam, serduszko zgłaszam do Kaziowego Konkursu z Sercem na blogu Śpiew mojej duszy. 



wtorek, 16 lutego 2016

Zielono mi!

Czytałyście Samotność w sieci Wiśniewskiego? Ja tak, bardzo dawno temu. Z tej książki, w której fabułę nie będę się dziś zagłębiać (dość powiedzieć, że na swoje czasy była to książka bardzo nowatorska), wzięła się moja fascynacja zielonym kolorem. Ciemna, butelkowa zieleń przez długi czas rządziła zarówno w mojej szafie, jak i w otoczeniu. Lubiłam ten kolor tak bardzo, że pewnego dnia przesadziłam. Właśnie remontowaliśmy wypożyczony domek, malowaliśmy salon. Matko, to było ponad siedem lat temu! No, ale do rzeczy. Przesadziłam z barwnikiem do farby i wyszedł bardzo ciemny kolor. Oczywiście zamierzony - przez pierwsze kilka tygodni byłam zachwycona! A potem przyszła zima, popsuło się ogrzewanie i w tym zielonym pokoju zaczęłam czuć się jak w pieczarze. Powiedziałam wtedy sobie - dość zielonego! 


Ale stara miłość nie rdzewieje. Od jakiegoś czasu powracała do mnie we wspomnieniach, pojedynczych ciuchach. Zwracałam na nią co raz większą uwagę w Waszych blogowych stylizacjach. Powróciła z całą mocą, kiedy szyłam dla Łucji sukienkę Meridy. Tak pojawił się pomysł na poduszkę. Do jej wykończenia posłużył mi szary konik dala - naprasowanka. Miałam dwie - jedną wykorzystałam rok temu przy robieniu dekoracji do pokoju Łucji. Drugi czekał w szafie na natchnienie. Doczekał się. Koniki pochodzą ze sklepu Nie tylko na. 


Potem, na blogu All things pretty and simple przeczytałam wpis o robieniu tablic, tzw. moodboard. Wiedziałam, że na pewno nauczę się je robić. Magda tak fantastycznie wszystko wytłumaczyła, że wystarczyło mi pół godzinki, by stworzyć moją własną, zieloną tablicę. Kolarz stworzyłam dodając do mebli, jakie mam w domu kilka drobiazgów w ulubionym kolorze oraz takich, które chciałabym mieć (np. lampa).  Wyszło tak:


A potem poszło już z górki. Pomalowałam puszkę po ananasie i zrobiłam z niej osłonkę na doniczkę dla pięknych, wiosennych żonkili. 



W second handzie wyszukałam bieżnik na stół. Nie znalazłam narzuty. Do głowy wpadł mi szatański pomysł. Wyciągnęłam z szafy stary koc, upolowany także w sh, kiedyś biały, dziś straszący brudną szarością. Na olx zamówiłam barwniki do tkanin. Pamiętam je z czasów dzieciństwa. Nie wiem, czy to ta sama firma i czy też miały motylka na opakowaniu, ale sposób użycia jest cały czas ten sam - rozpuszczony barwnik wlewamy do garnka, materiał gotujemy w tym roztworze przez godzinę w międzyczasie dodając sól kuchenną. Użyłam największego kociołka, jaki miałam w domu, ale okazał się on zbyt mały na moją starą narzutę. Nie mogłam za bardzo mieszać materiału podczas barwienia. Kolor przyjął więc niezbyt równo. Ale nie ma tego złego - wyszedł ciekawy, marmurkowy efekt, więc i tak jestem zadowolona. 



Do tego herbata - zielona - a jakże! Znalazło się miejsce i dla rogalika (oczywiście bez-mleczny i bez-jajeczny). Tu akurat wygląda jak krewetka, ale znacie moje talenty do pieczenia... Ważne, że  to rogalik ("mamusiu, ale to jest taki specjalny rogalik? na prawdę? mogę do zjeść?" - radość Łucji bezcenna!).


Zieleń prześladuje mnie nawet w snach - ciemne, stare lasy pełne ogromnych drzew, przebijające przez gałęzie promienie słońca. Wracam tam, niczym do domu. 



sobota, 13 lutego 2016

Lawenda i wiewiórka, czyli mydło-powidło.

Witam Was z domowego oddziału szpitalnego. Siedzimy z Łucją w domu od czwartku. Znowu jakieś choróbska się przyplątały.
 A skoro siedzimy w domu, to przecież nie możemy siedzieć bezczynnie. Wykorzystałam czas, by zrobić użytek z mojego prezentu gwiazdkowego. Wykonałam lawendowe mydełka. Kiedyś już robiłam podobne (przepis TUTAJ), ale pomysł na wygląd tych wczorajszych zaczerpnęłam z książki Craft - techniques & projects. Jako foremkę wykorzystałam plastikowe opakowanie od ciastek. Do tego starte na tarce mydło dove, olejek o zapachu lawendy i cytryny oraz suszone kwiaty. 







Muszę Wam powiedzieć, że książka jest pełna fantastycznych pomysłów. Już niedługo pewnie zaroi się od nich na blogu. Gorzej pewnie będzie z drugą książką Dressmaking, bo to wyższa szkoła jazdy.





A co do prezentów, to od Siostry dostałam jeszcze piękny stojak na szpulę sznurka i nożyczki. Postarzana, stylizowana na zardzewiałą wiewiórka jest po prostu genialna! No i te nożyczki - marzyłam o takich! 




Tymczasem uciekam -  Łucja chce, żebyśmy porysowały/lepiły z ciastoliny/układały puzzle - jak widzicie do południa czas mam już zaplanowany :)
Pozdrawiam Was serdecznie!

wtorek, 9 lutego 2016

Warto naprawiać

Zepsute relacje i złamane serca... Na prawdę warto! 
Podobnie niektóre rzeczy. Zwłaszcza takie, które są dla nas cenne. Dla mnie była -  i na szczęście ciągle jest - ważna torba, którą dostałam od mojej Mamy i Siostry jakiś czas temu. Złożyły się na nią, wyszukały i przysłały. Dla mnie, to więcej, niż pieniądze, które za nią zapłaciły. Nosiłam więc ją cały czas. Zwłaszcza, że pasowała do wielu stylizacji. A że lubię mieć przy sobie wiele rzeczy, to niestety notorycznie torba była przeładowana. I nie wytrzymała. Wyrwał się pasek. Wisiał beznamiętnie na kawałku podszewki. Odłożyłam więc torbę do szafy i wzięłam inną. Tą zachowałam w pamięci. 
Pewnego dnia przyszedł czas natchnienia i zapału do pracy. Wzięłam torbę, dratwę, kulkę wosku (zanim zaczniecie szyć skórę, warto nawoskować nić - będzie mocniejsza), szydło (absolutnie apolityczne, jeszcze po Tacie), klej szewski, porządną igłę, nożyczki i stary pasek, który mi się przetarł (nie, żeby od za dużego brzucha). Najpierw wpasowałam wyrwaną część i przyszyłam ją do reszty torby. Pomagałam sobie szydłem i szczypcami, bo ciężko było przebijać się igłą przez twardy materiał. Potem wycięłam i nakleiłam kawałki paska z ćwiekami.  





Wyszło fajnie, nawet nie za bardzo widać, że to efekt naprawy. Zachowałam fajną torebkę, zachowałam kawałek pięknej rodzinnej relacji zaklętej w niby nic nieznaczącym przedmiocie. Naszyjmy łatkę na dziurę w ulubionym swetrze. Zaklejmy dziurę w sercu. Nie wyrzucajmy tego, co ważne. 
A na koniec piękna piosenka, chwila refleksji.