Pisałam Wam niedawno o mojej
fascynacji Skandynawią. Sięga ona także na pola literackie i kulinarne. Otóż
zaczytuję się w szwedzkich kryminałach (od bestsellerowego „Millenium”, przez
serię Asy Larsson, po ostatnio wchłoniętego „Niewidzialnego” Mari Jungstedt). W
większości tych książek często była mowa o bułeczkach (lub drożdżówkach - w zależności od tłumaczenia) cynamonowych. Natchnęło
mnie ostatnio i zwróciłam się po pomoc do wujka Google. Zafundował mi taki oto PRZEPIS,
który znalazłam na Mirabelkowym blogu. „Nic trudnego!” – pomyślałam.
Pierwszy
rzut rozszedł się jeszcze tego samego dnia (i nocy). Swoją drogą zabrałam kilka
sztuk na spontaniczną wizytę u sąsiadów. Miło tak posiedzieć i pogadać ze
znajomymi, a i dzieciaki się pobawiły. Nie wiem, czy to tylko w Polsce, a może
w moim otoczeniu, coraz rzadziej kultywuje się takie właśnie spotkania… Na
wsiach jest inaczej, tam zawsze ktoś ma komuś coś do powiedzenia, herbatę do
wypicia i ciasto drożdżowe w spiżarni. Ale w mieście każdy goni, a potem, jak
ma chwilę, to woli się zaszyć sam w domu. Nie wydaje się Wam, że tak naprawdę
nasze społeczeństwo jest dużo bardziej samotne, niż jeszcze 20 lat temu? Kiedyś
wystarczyło się spotkać przy herbacie i słonych paluszkach i było super.
Przynajmniej tak to zapamiętałam z dzieciństwa, kiedy co weekend rodzice
spotykali się ze znajomymi. No w każdym bądź razie poszłyśmy z Łucją do
sąsiadów z bułeczkami.
Następnego dnia musiałam robić następną partię. Dwie
bułeczki przetrwały dłużej niż 24 godziny, co świadczy niepodważalnie o naszej
silnej woli. Jutro znowu planuję wypieki, ale teraz już chyba od razu z
podwójnej porcji. No i posiedzą krócej w piekarniku, bo te się odrobinę przypiekły. Polecam, nie tylko dla wspaniałego smaku, ale i dla aromatu,
który unosił się w mieszkaniu na długo po tym, jak popiłam ostatni kęs
ostatniej babeczki ciepłym mlekiem.