Grafomania


Romans XXI wieku

W esemesy ubrani
Wczołgani pod e-mail
We śnie odnajdujemy
Swe dłonie – spragnione

Kierowani impulsem
- elektromagnetycznym

Rozkoszne chwile, kiedy pieścisz
mnie czule językiem… html
Oto jest romans
Na miarę XXI wieku!


***
Dotykiem swym własnym
Niosę ciało w rozkosz
Wspomnieniem ust twoich
Odganiam stępiony moralnością
…umysł

Sercu wstęp wzbroniony!

Zrzucam zakurzony fartuch
Codzienności
By na chwilę stać się
Koralowym duchem
Z twoich wyobrażeń

Uniesiona wysoko na
Skrzydłach tęsknoty
Szybko wracam – speszona
Śmiałością swych myśli

  
Mróz

Powietrze mrozem skostniałe
pochwyca drzewa w powolnym uścisku.
Nietoperzom zdrętwiały skrzydła,
szronem położył się księżyc
na trawie za domem

I moje serce zamarzło…
Papierosem żarzy się w ciemności



***



Drzwi 

             Woda powoli zmieniała barwę z przezroczystej na różową, później na czerwoną. Stróżki krwi  ciekły po dłoni, zawisały kropelkami na opuszkach palców, poczym spadały do wanny napełnionej po brzegi  gorącą wodą. Przedramię, przed chwilą jeszcze blade i gładkie, teraz zmieniło się w poorane tępą żyletką płaty skóry.  „Tnie się tu…”, mówił znajomy wskazując linię równoległą do nadgarstka, nie dalej niż pięć centymetrów od niego, „…i tu, wzdłuż ścięgien. Powinna wyjść ładna litera T”. Ale tu już nie jedna, a kilka liter krwawiło bezustannie.
T, T, T, T, T, T, T…
Trzeba  Tylko Teraz Troski Topić Tutaj…
Troski topić w wannie. Troski, problemy, pragnienia, smutki i wszystkie te inne głupie rzeczy, które wytrącają człowieka z równowagi.
                Ostatkiem sił przełożyła żyletkę ze zdrowej do okaleczonej dłoni. Próbowała podciąć sobie żyły na drugim przedramieniu, ale nie miała sił. Było jej słabo. Żółto-zielone kafelki łazienki w jej domu wirowały wokół głowy z zawrotną prędkością. Upuściła żyletkę. Ta wpadła do wody i wydała cichy, przytłumiony dźwięk. Plump! Chwilę dryfowała po powierzchni, poczym z wolna opadła w dół. Dziewczyna również zaczęła się zsuwać  pod wodę. Rozcieńczona krew szybko wsiąkała w biały bawełniany stanik. Długie blond włosy rozpłynęły się i niczym aureola otoczyły głowę samobójczyni.  By zmieścić się w wannie musiała oprzeć nogi o jej krawędź. Stopy sterczały teraz wskazując sufit, a reszta ciała spoczywała pod wodą. Wstrzymała oddech. Przez bladoróżową mgłę widziała sufit, który jej ojciec pomalował w błękitne delfiny, kiedy była mała, Pamiętała, że było ich dokładnie czterdzieści osiem i że ojciec o mało nie złamał sobie karku spełniając kolejną zachciankę jedynej córki. Chciała przypomnieć sobie coś, co może byłoby w stanie przywołać miłe wspomnienia. Żeby tylko nie dręczył jej fakt, że jest w wannie, że zaraz się utopi  we własnej krwi. Ale nic nie przychodziło jej do głowy.  Te wszystkie piękne słowa, że w chwili śmierci wszystko, co zrobiliśmy, całe życie staje nam przed oczami, okazały się złudne, fałszywe. Jak wszystko do tej pory.
                Otworzyła usta, które natychmiast napełniły się wodą i krwią. Poczuła żelazisty smak chloru. Jej oczy nabrały dziwnej barwy, jakby rozmiękły od nadmiary wody i łez.
„Teraz wystarczy się zaciągnąć. Tak, jak papierosem” – pomyślała.
A czyn poszedł w ślad za myślą. Zaczęła się krztusić. W panicznym zrywie zapragnęła wszystko cofnąć. Zapragnęła wejść  jeszcze raz do domu ogarniętego popołudniową ciszą i iść prosto do swojego pokoju. Chciała cofnąć się w czasie i ominąć wzrokiem łazienkę, w której po suficie pływały niebieskie delfiny trzymające w pyszczkach tępe żyletki.  Gdyby tak rodzice wrócili wcześniej do domu i znaleźli ją zanim się wykrwawi, zanim utonie… Chciała jeszcze krzyknąć, ale wydała z siebie tylko głuchy bełkot.
                Jeszcze jeden zryw, jeszcze jeden skurcz mięśni, jeszcze jeden zatopiony oddech i pochłonęła ją ciemność. Ciepła, wilgotna, bezdenna ciemność.
                Jasność, która ją ogarnęła była jeszcze bardziej przerażając, niż przed chwilą mrok. Zdawało jej się, że to nie światło ją, ale ona światło otacza. Powoli jednak wszystko zaczęło nabierać kształtów i konturów. Musiało upłynąć trochę czasu zanim zorientowała się, że jest w szpitalu. Jasność, już nie tak bardzo rażąca, biła od lamp zawieszonych pod sufitem. Rozejrzała się po pokoju. Na łóżku obok niej nie leżał nikt, a to znaczyło, że jest tu sama. Zupełnie sama. Próbowała sobie przypomnieć jakieś fakty z łazienki, ale nie pamiętała nic oprócz żółto-zielonych kafelków i delfinów. A potem się obudziła. Tu, w szpitalu. Gdzieś z daleka dobiegały ją odgłosy kroków. Odgłosy gumowych podeszw za zimniej, nagiej posadzce – skrzypiące, przyprawiające ją o zgrzytanie zębów i ślinotok. Kroki zbliżały się, przystanęły na chwilę, po czym znowu ruszyły. Usłyszała szczęk przekręcanego w drzwiach klucza. Ktoś nacisnął klamkę i wszedł do pokoju. Jak przez mgłę zobaczyła postać w bieli – lekarza. Dopiero gdy podszedł bliżej zauważyła, że mężczyzna ma około sześćdziesiątki, siwe włosy i  nie pasujące całkowicie do starego człowieka żywe, błękitne oczy. Milcząc wziął do ręki jej kartę choroby, napisał coś szybko, po czym odwiesił ją na oparcie łóżka. Potem sprawdził kroplówkę i usiadł z boki na taborecie. Gdy podniósł jej rękę o mało nie wrzasnęła z bólu. Zdała sobie sprawę z tego, że całe jej lewe przedramię jest ciasno zabandażowane. Lekarz popatrzył, popukał, pogłaskał i nadal nic nie mówiąc, wyszedł. Tym razem nie usłyszała charakterystycznego kliknięcia. Drzwi pozostały otwarte.
                Spróbowała ponieść rękę, ale ból był zbyt silny. Gdy chciała podnieść głowę zemdliło ją i z cichym jękiem opadła znowu na poduszkę. Zasnęła.
                Spała długo i twardo. A śnił się jej bal. Wielki i uroczysty bal z walcem wiedeńskim , pięknymi sukniami i maskami. Wokół niej tańczyło mnóstwo ludzi. Widziała, jak wirują w rytm muzyki, jak szepczą sobie do ucha. Słyszała ich śmiechy i okrzyki radości. Tylko twarze gości pozostawały za zasłonami z kolorowych materiałów, piór, cekinów i frędzli. Ktoś  pochwycił ją do tańca i teraz ona stała się taka jak wszyscy dookoła. Pod palcami czuła mokrą od potu koszulę mężczyzny bez twarzy, z którym tańczyła. Czuła jego zapach – ciężki, intensywny zapach nocy. Tańczyli coraz szybciej i szybciej, a orkiestra nie miała zamiaru przestać grać. Poczuła jak jakieś dziwne, oblepiające ciepło zaczęło jej spływać po ramionach. Nie musiała patrzeć, by zrozumieć, co to za ciepło. A tymczasem już cała koszula jej partnera lała się czerwienią krwi. Jej krwi.
                Obudziła się drżąc na całym ciele. Podniosła ręce, by je obejrzeć, ale zamiast krwi ujrzała tylko opatrunki. Nie czuła bólu. Zdziwiona usiadła na łóżku. Próbowała sobie przypomnieć, co się właściwie wydarzyło, ale pamięć znowu ją zawiodła. Do pokoju weszła salowa – kobieta około czterdziestki, dość otyła. Podeszła do stojącej obok łóżka szafy, wyjęła jakieś ciuchy, podała jej razem z białą kartką formatu A-4, uśmiechnęła się ciepło i wyszła. Dziewczyna wzięła kartkę do ręki. Był to wypis ze szpitala.
                Ubrała się w podane ciuchy – dżinsy i czarną koszulkę z nazwą jakiegoś radia i częstotliwością, na której nadaje, szary sweter i buty tego samego koloru.  Wyszła ze szpitala przez nikogo nie zatrzymywana. Przystanęła na chwilę przed okrągłym, kilkupiętrowym budynkiem, poczym ruszyła w stronę domu. Obok niej przejechał na sygnale ambulans. Zmarszczyła czoło próbując sobie coś przypomnieć, ale myśl okazał się nieuchwytna. Już uciekła.  Wszystko dookoła wydawało się jej znajome. Było takie. Tymi ulicami chodziła wiele razy. Mijała te same stragany, te same domy zbudowane z tych samych cegieł. Nawet ptaki były te, co kiedyś.  Powoli, ciesząc się wszystkim szła do domu.
                Było późne popołudnie, ale wiedziała, że rodzice jeszcze nie wrócili z pracy. Skierowała się na piętro. Zatrzymała się przed drzwiami do łazienki, ale szybko zrezygnowała z mycia rąk. Otworzyła drzwi znajdujące się obok. Drzwi do jej małego świata. Rzuciła się na łóżko. Zewsząd otaczała ja zieleń ścian. Kolor był bardzo intensywny, żywy – jak liście rododendronu. W urządzeniu tego pokoju również pomagał jej ojciec. Przypomniała sobie, jak wybierali zasłony, jak przestawiając łóżko przytrzasnęła sobie palec.
                Nagle poczuła głód. Wstała i poszła do kuchni. Zdziwiło ją, że panował tam niemal sterylny porządek. Zawsze kłóciła się z mamą, kto pozmywa po kolacji, kto zetrze okruszki ze stołu. Jakoś dziwnie zawsze wypadało na nią. A dziś kuchnia lśniła, jak nigdy. Dopiero po chwili przypomniało się jej, że kilka ostatnich dni spędziła w szpitalu. Mama nie miała wyjścia – musiała posprzątać.  Dziewczyna sięgnęła do zamrażarki. Wyjęła pizzę i rzuciła na blat kuchennego stołu. Chciała wziąć jeszcze ketchup, ale nie było go w lodówce.  Zamknęła ją więc i wrzuciła pizzę do mikrofalówki. Zjadła szybko, wstała od stołu, by posprzątać. Podeszła do zlewozmywaka. Tuż przy odpływie siedział ogromny, włochaty pająk. Wpatrywał się w nią swoimi małymi , ohydnymi oczkami. Stała chwilę nieruchomo, do oczu napłynęły jej łzy,  oddech niebezpiecznie przyspieszył, a na czoło wystąpiły kropelki potu. Po kilku sekundach wyrwała się tego katatonicznego stanu i z całej siły rzuciła talerzem z resztkami pizzy we włochatego potwora tak mocno, że naczynie rozpadło się na małe kawałeczki. Chwyciła sweter z krzesła i wybiegła na dwór. Cała drżała jeszcze od przeżytego przed chwilą ataku arachnofobii.
                Niebo poszarzało, zza budynków wyglądało jeszcze karmazynowe słońce czyniąc z ulic scenę dla małych dramatów mijających ją na chodniku ludzi. Biegła szybko nie zwracając uwagi na to, że wpadła na jakiegoś mężczyzną, że jakiejś staruszce wytrąciła torbę z zakupami. Biegła, nie wiedząc gdzie. Zatrzymała się dopiero przed kościołem z czerwonej cegły, którego strzelista wieża zdawała się sięgać nieba. Wahała się przez chwilę, ale zawróciła. Sam budynek budził w niej przerażenie. Z otwartych, dębowych drzwi ziało chłodem i zatęchłym zapachem monumentalnych ścian i kadzidła. Nie chciała spotykać się Bogiem na jego terenie. Nie byłaby w stanie z Nim teraz rozmawiać. Poszła więc dalej. Teraz już spokojnie. Drżenie już prawie całkowicie ustąpiło. Idąc oglądała wystawy sklepów pełne manekinów, ciuchów i reklam. Wraz z ciemniejącym niebem na świat zstępowała monotonia.
                Skierowała się w stronę parku. Zerwał się lekki wiatr. Otuliła się swetrem bardzo ciasno. Nagle z klatki schodowej jednej z kamienic wytoczył się pijany człowiek. Rzucił się na nią, złapał za włosy, przysunął nieogoloną twarz do jej twarzy i krzyknął: „Zabiję! Zabiję! Słyszysz mnie, mała suko?! Zabiję was wszystkich!”. Odepchnął ją, uderzyła plecami o twardą ścianę. Mężczyzna, zataczając się poszedł w stronę ratusza, ciągle wykrzykując swoje pijackie groźby.  Do szeroko otwartych oczu dziewczyny dopiero po chwili zaczęły docierać obrazy. Nozdrza nadal wypełniał kwaśny odór oddechu alkoholika. Zszokowana, z mocno bijącym sercem ruszyła dalej.
                Park zdawał się wchłaniać ludzi swą ciemnością. Mimo dobrze oświetlonych alejek, między drzewami czaił się mrok. Gdzieś niedaleko zawyła syrena. Migające na niebiesko światła wypełniły niewielką przestrzeń parku. Podeszła bliżej, by zobaczyć, co się stało. Wokół stawu zaczęli się już zbierać pierwsi gapie. Policjant rozwijał żółtą taśmę. „Proszę się rozejść! Tu nie ma nic do oglądania!” – mówił monotonnym głosem.  Tymczasem dwóch płetwonurków wyciągało z wody nagie kobiece ciało. Z boku stał lekarz, już tylko po to, by stwierdzić zgon.
                Sine, mokre ciało topielicy ślizgało się w rękach płetwonurków. Ludzie stojący blisko karetki i radiowozów szeptali i pokazywali coś sobie palcami. W ich oczach widać było strach, twarze wykrzywiał grymas obrzydzenia. Nie mogli jednak oderwać wzroku od cudzego nieszczęścia.
                Dziewczyna przeniosła spojrzenie z gapiów na ludzi szybko uwijających się przy zwłokach, później na gładką już taflę stawu. Tuż pod powierzchnią prześlizgnął się jakiś cień. Na chwilę coś wynurzyło się.  Coś, co przywołało w myśli płetwę delfina. A może się jej tylko zdawało. Dziewczyna odeszła. Znalazła jakąś ławeczkę w ciemnym zakątku parku i usiadła. Nie docierało tam już światło lamp. Było więc idealnie. Zamknęła oczy i zasnęła.
                Gdy się obudziła już świtało. Zmarznięta, nie bardzo świadoma zdarzeń ubiegłego wieczora, ruszyła w stronę domu.  Rodzice musieli się zmartwić, kiedy jej tam wczoraj nie zastali. Wracała tą samą drogą. Mijając czerwony kościół znów się zatrzymała tknięta jakimś wewnętrznym impulsem.  Przed bramą była tablica z nekrologami. Zaczęła je czytać. „Kochany mąż i ojciec…”, „Najlepszy przyjaciel…”, „pokój jej duszy”… Nagle ujrzała swoje nazwisko. Z początku pomyślała, że to zbieg okoliczności. Ale wiek też się zgadzał, a data śmierci wypadała w dniu, w którym trafiła do szpitala.
                Coś ścisnęło jej gardło tak, że nie mogła oddychać. Z oczu popłynęły łzy. Nie wiedziała, co ma zrobić. Chciało się jej płakać, śmiać, krzyczeć. Po chwili wahania zdecydowała wejść do kościoła. Ruszyła biegiem. Minęła dębowe drzwi. Schodząc po kamiennych schodach poślizgnęła się i upadła. Uderzyła głową o posadzkę. Zamroczyło ją. W świadomości, która jeszcze na chwilę pozostała  w jej głowie tłukły się dwa słowa „nie żyję!”
                Ocknęła się w jasnym pomieszczeniu. Leżała na łóżku otoczona dziwnymi urządzeniami i rurkami. Spojrzała na swoje ręce – były obandażowane. Podszedł do niej siwy lekarz o niebieskich oczach, który do tej pory stał najwidoczniej gdzieś z boku. Usiadł  na taborecie przy łóżku.
- Jak samopoczucie – spytał wykrzywiając usta w serdecznym uśmiechu.
- Dobrze – odpowiedziała znużona – Żyję? – zapytała po chwili – Jednak żyję?
- Myślisz, że pozwolilibyśmy ci umrzeć? – odpowiedział pytaniem lekarz – Trzeba żyć! Zobacz, jaki ładny dziś dzień!
- Tak – odrzekła  i odwracając głowę do okna wyszeptała – To dobry dzień  na śmierć.

KONIEC




Przyjdź do mnie w nocy.
Będę czekała tak,
jak czeka człowiek na egzekucję
świadom swego grzechu
- z niecierpliwością, strachem,
z rozkoszą.

Przyjdź do mnie w nocy.
Będziemy się dławić jednym oddechem.
Będziemy spijać z siebie życie.
Pochłonięci sobą zapomnimy o świecie,
w którym zbrodnia gwałci sprawiedliwość
- bezkarnie.

Przyjdź do mnie w nocy.
Dotykaj białych węgli mego ciała.
„Nie zważaj na grzechy nasze…”
Odegraj rolę namiętnego kochanka
tak, żeby nikt nie widział.
Po co kusić los o zdradę?

Przyjdź do mnie w nocy.
Będę się modliła, żebyś uciekł
od przyjaciółki naszej – Miłości.
Tylko się pospiesz, chodź szybko,
bo nas nakryje inkwizycja pobożnych
i spłoniemy na stosie swego pożądania.

I nim zaśnie wiara w wartości,
które poumierały, by nie byś wskrzeszone,
stańmy się jednym ciałem, boskim tchnieniem.
Będę sprawiedliwością,
Ty będziesz zbrodniarzem.
Tylko przyjdź do mnie w nocy.


Kolekcja misiów
 

        Nienawidzę listopadowych wieczorów. Jest wtedy zimno i ślisko, a z nieba leci śnieg z deszczem. Nawet w mieszkaniach jeszcze nie grzeją.
         Szłam właśnie z pracy śródmieściem, kiedy usłyszałam wycie policyjnych syren. Zza zakrętu wyłoniły się trzy radiowozy i z piskiem opon skręciły w najbliższą uliczkę. Było już ciemno, więc jasnoniebieskie policyjne światła odbijały się od pobielonych śniegiem chodników i brudnych ścian starej kamienicy. Za chwilę pojawiła się karetka pogotowia i również skręciła w boczną uliczkę. Miałam wrażenie, że płonie tam jakiś dziwny, niebieski ogień, i że cała uliczka jest nim zalana. Zaczęli się tam gromadzić gapie – bezczelne potwory, którym nie wystarczają własne problemy, zwierzęta czyhające na padlinę.
         Miałam nadzieję, że to niezbyt duże miasto będzie dla mnie azylem, szansą na nowe, lepsze życie. Jak się okazało, to nierealne. W podłym humorze podążałam dalej. Raporty, zachciało mu się raportów. Nigdy nie myśli o tym, że będę musiała pisać w rękawiczkach, że znowu się nie wyśpię, że w pokoju mogłabym hodować pingwiny i trzymać lody przy kaloryferze. Pewnie, ale co go to obchodzi. Głupi, apodyktyczny szef, mężczyzna z problemami. Dosyć mam takich. Zmieniając pracę, mieszkalnie, środowisko nie spodziewałam się, że będzie jeszcze gorzej. Życie zmusza nas do podjęcia brutalnych decyzji. Skręciłam w lewo, w małą zawszoną ulicę i weszłam do walącego się domu. No cóż, na razie nie stać mnie na nic lepszego. Może później… Wspięłam się po schodach na pierwsze piętro i z trudem otworzyłam przerdzewiały zamek w drzwiach. W środku było chyba zimniej, niż na dworze. Rzuciłam stos papierów i torbę na stolik w przedpokoju i z radością podążyłam do kuchni zrobić sobie gorąca kawę. Odkręciłam kran, postękał trochę, pokasłał i wypluł odrobinę rudo-szarej wody. Cholera, znowu będę musiała pójść do Roberta.
         Otuliłam się szczelnie szalikiem i wyszłam z mieszkania. Weszłam piętro wyżej i, nie bez wątpliwości, zapukałam do brązowych, pamiętających jeszcze głębokie czasy komuny drzwi. Czekałam chwilę z czajnikiem w ręku, gdy te nagle otworzyły się z piskiem.
- O, pani sekretareczka. Co panią sprowadza w te chłodne strony? Czyżby jakaś istotna potrzeba? – Robert, trzydziestokilkuletni wdowiec, przywitał mnie z lubieżnym uśmiechem na twarzy. Był trochę wyższy ode mnie i nawet przystojny, ale jego samcze zachowanie doprowadzało mnie do szału.
- Nie ironizuj. Przyszłam, bo kran mi się popsuł. To znaczy coś w rurach, chciałam trochę wody na kawę.
- Chodź, mam odgrzewaną pizzę. Zjesz sobie, napijesz się kawy, a potem się zobaczy.
- Dzięki, ale proszę tylko o wodę.
- Na pewno nie dasz się namówić?
- Raczej nie. Trochę za zimno.
-Daj – podałam mu czajnik, a on zniknął na kilka sekund w swym, równie zimnym jak moje, mieszkaniu. Dziwne, dzisiaj był milszy niż zwykle. Wrócił trzymając czajnik i małe zawiniątko.
- Proszę, masz tu jeszcze kawałek pizzy. Nie chcę, żeby się zmarnowała – podał mi czajnik i pizzę i zatrzasnął z hukiem drzwi.
Co mu się stało? – pomyślałam. Nie zastanawiając się nad tym jednak zbyt długo zeszłam do siebie. Wstawiłam wodę na gaz, a pizzę do mikrofalówki. Spojrzałam niechętnie na stos papierów na stoliku, potem na zegarek, był osiemnasta trzydzieści trzy. Aż podskoczyłam, kiedy woda zaczęła bulgotać w czajniku, czemu towarzyszył piskliwy dźwięk korka. Zaparzyłam kawę i wyciągnęłam pizzę z kuchenki. W mieszkaniu nie było aż tak zimno, jak się początkowo wydawało. Z ociąganiem zabrałam się do uzupełniania zaległych raportów.
         Obudziłam się z głową pośrodku pliku kartek i stosu spinaczy. Rozejrzałam się po pokoju, nic się nie zmieniło, od kiedy miałam jeszcze przebłyski świadomości. Dokumenty były nadal nie uzupełnione, tuż obok stała niedopita kawa i nadgryziony kawałek pizzy. No, może oprócz tego, że za oknem było zupełnie jasno. Gorączkowo przerzucałam papiery w poszukiwaniu mojego zegarka. Gdy go znalazłam, po plecach przebiegły mi dreszcze. Ósma dwanaście! Od trzech kwadransów powinnam być w pracy! Zerwałam się na równe nogi, zebrałam byle jak walające się dokumenty, wrzuciłam je do torby i czym prędzej wybiegłam do pracy. Dopiero w połowie drogi zdałam sobie sprawę, że jestem w łapciach, zamiast w ciepłych kozakach. Nic to jednak nie zmieniło, nadal biegłam w szaleńczym tempie.
         Zwolni mnie! – biło mi się po głowie – Na pewno minie zwolni!
         Wpadłam do biura tuż przed w pół do dziewiątej. Szef przywitał mnie już w drzwiach.
- Gdzie się pani podziewała, do cholery?! Od godziny na panią czekam!
- Bardzo przepraszam panie prezesie, ale miałam dużo raportów do uzupełnienia, Byłam taka zmęczona…
- Takie bajki to możesz wciskać byle przygłupowi na ulicy. I co? Może mi pani jeszcze powiesz, że długopis się wypisał?
- Nie, proszę pana. – Starałam się mówić spokojnie – Pracowałam do bardzo późna. W kamienicy zepsuło  się ogrzewanie, było naprawdę bardzo zimno.
- A co to, cholera jasna, ma wspólnego z twoją pracą?!
- Nic, panie prezesie, to już się więcej nie powtórzy.
- A żebyś wiedziała.
- Mogę wiedzieć, co pan prezes ma na myśli?
- Dowiesz się jutro rano. O szóstej trzydzieści masz  być w moim gabinecie. Odrobisz tą godzinę. Jak ty w ogóle wyglądasz? Trochę marnie, jak na sekretarkę, nie sądzisz?
- Tak, panie prezesie. – z opuszczoną głową odwróciłam się w stronę drzwi.
- Nie pozwoliłem ci wyjść. Wróć!
- Przepraszam, prezesie.
- Idź po kawę. W takim stanie nic porządnie nie zrobisz. Dawno nie widziałem kogoś tak roztrzepanego. Przecież to twoje biurko – wstał z mojego krzesła, pomyślał chwilę – jeszcze jedno…
- Tak, prezesie?
- Załóż jutro jakąś krótką spódniczkę. Wyglądasz jak oferma… I zmień buty.
- Dobrze, panie prezesie.
Wyszedł. Wreszcie wyszedł. Bufon, debil, idiota! Już mi się znudziło to całe „tak, panie prezesie”, nie, panie prezesie”, „przepraszam, że żyję, panie prezesie”…I co jeszcze? Mam założyć krótką spódniczkę? A wsadź ją sobie!
- Słyszałaś Lenka? – do biura wpadła podniecona Małgośka. Pracowała tu od początku. Ma coś po trzydziestce, duże cycki, rude włosy i pusto w głowie. Ciekawe, jakim sposobem utrzymała się tu tyle czasu.
- Co znowu?
- Nie słyszałaś? To ci opowiem!
-Słucham?
- O, matko! Jak można było o tym nie słyszeć?! Cały Kalisz aż wrze!
- Powiesz mi wreszcie o co chodzi?
Małgośka pochyliła się nad moim biurkiem tak bardzo, że pod wydekoltowaną, jaskrawo czerwoną bluzką mogłam zobaczyć delikatną koronkę czarnego stanika.
- Po mieście grasuje jakiś psychopata – powiedziała prawie szeptem.
- Co ty opowiadasz?
- No mówię ci, zabija facetów i odcina im głowy. Wszędzie o tym mówią.
- A co mówią? – udałam zainteresowanie
- Sama przeczytaj – rzuciła mi pod nos jedną z lokalnych gazet. Spojrzałam na pierwszą stronę. Tuż pod wielkim czarnym napisem „Kalisz na gorąco” (Boże, kto wymyślił taki tytuł?) widniało zdjęcie miejsca domniemanej zbrodni – szara, ciemna kamienica oznaczona policyjną taśmą i kilku krzątających się ludzi. Obok czerwienią krzyczały litery: „Kuba rozpruwacz w natarciu!” Pod zdjęciem widniała krótka notatka:

             Wczoraj wieczorem, w jednej z uliczek naszego miasta cieszących się złą sławą (o libacjach odbywających się tam regularnie pisaliśmy w numerze 32) dwoje dzieci dokonało makabrycznego odkrycia. W opuszczonej kamienicy mała Ola i jej braciszek Krzyś znaleźli zwłoki dwóch mężczyzn, na których dokonano potwornego aktu dekapitacji. O tej przerażającej historii przeczytacie więcej na str.3.

Na trzeciej stronie umieszczone były jeszcze dwa zdjęcia z miejsca zdarzenia. Jedno przedstawiało dwa plastikowe worki na zwłoki, drugie zaś karetkę pogotowia, kilku sanitariuszy i dwoje zawiniętych w koce dzieci. Szkoda, że to akurat one musiały odkryć te ciała. Widok bezgłowych trupów pewnie będzie je teraz prześladował w koszmarach. Już lepiej by było, gdyby to jakaś staruszka, albo pies… Po chwili zagłębiłam się w tekście.

             29.listopada, to jest wczoraj, niedaleko ul. Górnośląskiej, w jednej z opuszczonych i przeznaczonych do rozbiórki kamienic, bawiące się dzieci znalazły zwłoki dwóch mężczyzn. Morderca w bestialski sposób pozbawił swoje ofiary głów, których do tej pory nie odnaleziono. Zwłoki były także pozbawione górnej części odzieży. Komendant kaliskiej policji obiecał, że wszystkie jednostki zostaną postawione w stan najwyższej gotowości, i że mieszkańcom Kalisza nic nie zagraża. Jednocześnie uprasza wszystkich mieszkańców, aby zaniechali samotnych spacerów po zmroku w mało oświetlonych i rzadko uczęszczanych ulicach.
            Podejrzewa się, ze mordercą jest trzydziestokilkuletni mężczyzna, wysoki, dobrze zbudowany.
            Wydarzenia te przypominają nam o trzech podobnych zbrodniach popełnionych około pół roku temu na pojezierzu mazurskim. Czy te morderstwa mają ze sobą coś wspólnego? Czy popełnił je ten sam człowiek? O ile w ogóle tego zbrodniarza można nazwać człowiekiem?

I jeszcze dobre pół strony takich gdybań, a potem zapewnienia, że na wszystkie te pytania reporterzy gazety będą się starali odpowiedzieć, i że te odpowiedzi zostaną zamieszczone na łamach pisma. Pod artykułem widniały inicjały e.p.
         Odłożyłam w zamyśleniu gazetę, zrobiłam sobie kawę i zabrałam się do pracy.. Nawet nie zauważyłam, kiedy Małgośka wyszła. Skończyłam dopiero po siódmej i kiedy wychodziłam z biura na korytarzu było już zupełnie pusto. Tylko strażnik w podeszłym wieku otworzył mi uprzejmie drzwi i zamknął po moim wyjściu. Otoczona nikłym światłem lamp podążałam w kierunku domu. Patrząc na ulice wydawało się, że miasto wymarło. Dwa lub trzy razy minął mnie tylko ktoś z psem na smyczy. Marzyłam jedynie o tym, by się wykąpać, ogrzać jakoś nogi (przecież cały dzień miałam na nich tylko wysłużone łapcie).
         Wdrapując się po schodach zauważyłam, że drzwi do mojego mieszkania są lekko uchylone.  Ścisnęłam mocno torebkę i odważnie weszłam do środka. Przez myśl przebiegły mi wszystkie te sceny z filmów, kiedy młode kobiety wchodzą do pomieszczenia, gdzie znajduje się morderca lub gwałciciel, a ja wtedy myślę, że na ich miejscu uciekałabym, gdzie pieprz rośnie. Ku mojemu zdziwieniu pachniało wszędzie sosem do spaghetti. Było nawet ciepło, chyba wreszcie naprawili ogrzewanie. Zdjęłam płaszcz i z torbą w ręku poszłam cicho do kuchni. Zamachnęłam się szykując cios i zamarłam ze zdumienia. Przy kuchni stał Robert i przygotowywała kolację.
- O, już sekretareczka wróciła? – odwrócił się w moją stronę, na jego ustach gościł jak zawsze lubieżny uśmieszek.
- Co ty tutaj robisz? Jak się tu dostałeś?
- Wychodząc do pracy nie zamknęłaś drzwi. Chciałem ci powiedzieć, że po południu mogę przyjść i naprawić kran, ale cię  nie było, więc pomyślałem…
- Za dużo myślisz. Nie miałeś prawa tu wchodzić!
- Jezu, o co ci chodzi? Ja się tu męczę, gotuję ci kolację, a ty tak na mnie naskakujesz!
- Chciałbyś, co?
- Coś taka nie w humorze? Facet cię rzucił, czy jak?
- Zamknij się i lepiej sobie idź, bo nie ręczę za siebie – wycedziłam przez zęby.
- Dobrzej już, dobrze. Zostawię ci spaghetti, jest już prawie  gotowe. No i kran też jest już w porządku.
- Zapłacę ci później, idź już. Chcę zostać sama.
- Wiesz przecież, że nie musiałabyś płacić, gdybyś chciała…
-Wynoś się! – znowu te jego świńskie propozycje. Przelała się czara goryczy. – Wynoś się, ale już! Bo wezwę policję!
         Makaron zaczął kipieć, więc szybko zestawiłam go z gazu, parząc przy tym boleśnie palce. Cholerny Robert! Nienawidzę facetów! Wszyscy są tacy sami!
         Gdy już trochę ochłonęłam, skończyłam robić kolację i wzięłam gorący prysznic. W końcu nie myłam się od dwóch dni. Zawinięta szczelnie w płaszcz kąpielowy poszłam do pokoju i sięgnęłam po nie przeczytaną od tygodnia książkę. W gruncie rzeczy, to spaghetti było całkiem dobre, co oczywiście nie zmieniało faktu, że Robert nie miał prawa wchodzić tutaj bez pozwolenia. Mógł chociaż zadzwonić. Bóg jeden wie, czego dotykał i co tu robił. Rozejrzałam się po mieszkaniu. Spojrzałam na małą, stojąca w rogu kuchni zamrażarkę, wstałam i jeszcze raz poszłam do łazienki, rzuciłam okiem na sypialnię. Na szczęście wszystko było na swoim miejscu, nic nie zostało choćby przesunięte. Odetchnęłam z ulgą i poszłam spać. Książka będzie musiała jeszcze trochę poczekać.
         Rano, piękna, wypoczęta i w ciepłych botkach przestąpiłam gabinet jaśnie pana prezesa. Spojrzał na mnie zza swoich grubych okularów i skinął, abym usiadła.
- Dzień dobry, panie prezesie.
- No nie wiem, czy dobry. To się jeszcze okaże. Siadaj.
- Chce pan mnie zwolnić? – spytałam pospiesznie.
- A ty tego chcesz?
- Nie, panie prezesie.
- Bo wiesz, złotko, jest jeszcze jedno wyjście.
- Jakie?
- Ewentualnie popracujesz trochę pod zamiast za biurkiem i zapomnę o tym spóźnieniu i raportach.
- Słucham? – zupełnie się nie spodziewałam takiej propozycji – to jest mobbing!
- Przereklamowane słówko, którego takie feministki jak ty nadużywają. Biznes, złotko, to tylko biznes! Jeśli chcesz zatrzymać stanowisko, bądź u mnie dzisiaj wieczorem. Adres zostawię ci na portierni.
- Czy mogę się zastanowić?
- Naturalnie, złotko!
- Więc do widzenia, prezesie.
Wyszłam z gabinetu ciężko oddychając. O nie, na pewno mnie nie zobaczy dziś wieczorem! Może pieprzyć całe biuro, jeśli zechce, ale mnie nie tknie. Nie przepracowałam tu jeszcze okresu próbnego, ale z chęcią poszukam innego zatrudnienia. Tak, złożę wymówienie. Poszłam do swojego biurka, włączyłam komputer i szybko napisałam treść mojej rezygnacji. Później skończyłam papierkową robotę. Z pracy wyszłam o zwykłej porze. Zapytałam strażnika, czy nikt nie zostawiał dla mnie wiadomości. Starszy pan podał mi kopertę, ja natomiast zostawiłam szefowi wiadomość o moim odejściu. Idąc do domu kupiłam sobie dzisiejsze wydanie „Kalisza na gorąco”. Na pierwszej stronie widniał tytuł „Niesmaczny żart Rycerza Bez Głowy” oraz jedno ze zdjęć zamieszczonych we wczorajszym numerze. Nie mogąc powstrzymać ciekawości szybko przerzuciłam kilka kartek i odnalazłam artykuł intrygująco zapowiadany na początku. Było jednak zbyt ciemno, bym mogła przeczytać drobny druk. Weszłam więc do pierwszej z brzegu kawiarenki i zamówiłam czerwoną herbatę. Lokal był mały, wystylizowany na galerię sztuki. Na ścianach wisiało kilka amatorskich obrazów. W rogu przy stoliku siedziała jakaś para, którą  można było wziąć za część wystroju. Ja wybrałam stolik po przeciwległej stronie kawiarenki. Rozłożyłam przed sobą gazetę i zaczęłam czytać. W międzyczasie młodziutka kelnerka przyniosła mi moje zamówienie.

                                    Zapewne wszyscy słyszeli o historii, która wstrząsnęła Kaliszem. Dla przypomnienia podamy, że wczoraj, w godzinach popołudniowych, bawiące się w starej kamienicy dzieci odnalazły bezgłowe zwłoki dwóch mężczyzn. Wstępne analizy wykazały, że denaci mieli około 25 i 40 lat i zostali zamordowani strzałem w klatkę piersiową z bliskiej odległości.
                Podczas kiedy policja haruje całą dobę, by znaleźć mordercę, ten urządza sobie kpiny (pozwoliliśmy sobie nazwać go Rycerzem Bez Głowy). Podrzucił on, bądź zostawił razem ze zwłokami, czarny worek z dwoma głowami pluszowych misiów. Policja znalazła go kilka metrów od miejsca, w którym leżeli mężczyźni. Przypuszcza się, że to właśnie morderca zrobił ten niesmaczny żart chcąc dodatkowo podkreślić makabryczne charakter swojego czynu…

         Dokończyłam czytać artykuł, wypiłam herbatę i wyszłam. Bardziej niż te morderstwa, moją głowę zaprzątał fakt, że jestem bez pracy. I co ja teraz zrobię? W podłym nastroju wróciłam do domu. Na klatce schodowej spotkałam Roberta.
- Cześć, sekretareczko!
- Nie jestem już sekretarką – odrzuciłam niechętnie.
- Co, zwolnili cię? – chyba naprawdę zrobiło mu się mnie żal.
- Sama odeszłam. Nie miałam wyboru.
- Zawsze jest jakiś wybór. – rozmawiając doszliśmy przed moje drzwi.
-Wejdziesz? – spytałam.
- A nic mi nie zrobisz? Wczoraj nie byłaś zbyt chętna by mnie oglądać w swoim mieszkaniu.
- To było wczoraj. Przepraszam za moje zachowanie. – zamilkłam czekając na coś w rodzaju „nie ma sprawy”, Robert jednak milczał – No to jak, wejdziesz?
- Na chwilę chyba mogę. – Weszliśmy do przedpokoju, zdjęliśmy płaszcze, a Robert zamknął drzwi.
- Napijesz się czegoś? – spytałam wstawiając wodę na gaz.
- Herbaty z mlekiem, masz mleko?
- Zaraz zobaczę…tak, mam. Gdzie się nauczyłeś pić to świństwo?
- To nie żadne świństwo. Przyzwyczaiłem się, kiedy byłem w Anglii.
- O, pracowałeś tam? Tyle ludzi teraz wyjeżdża. Też bym chciała, to znaczy pozwiedzać. Podobno Londyn….
- Dlaczego odeszłaś z pracy – Robert przerwał mi wpół zdania. Poczułam się zbita z tropu.
- Słucham?
- Dlaczego już nie pracujesz? Coś się stało?
- Szef nie dał mi wyboru. Dał natomiast ultimatum: albo się z nim prześpię, albo wylecę na bruk.
- Gdyby mi ktoś zaproponował coś podobnego, chyba bym go zabił.
- Postaram się rozładować emocje w inny sposób – odwróciłam się, by zaparzyć herbatę – jest kilka innych sposobów.
         Nie musiałam długo czekać. Już po chwili Robert obejmował mnie w talii.
-Myślisz o tym sposobie? – wyszeptał mi do ucha.
- Niekoniecznie.
Spróbowałam go odsunąć, ale nie ruszył się nawet o milimetr, wręcz przeciwnie, przywarł do mnie całym swym ciałem. Odwróciłam się, by go spróbować jeszcze raz go odepchnąć, ale on tylko wykorzystał sytuację i pocałował mnie. Postanowiłam nie opierać się dłużej, choć doskonale zdawałam sobie sprawę z konsekwencji. Robert zaczął rozpinać moją szarą, gładką bluzkę. Ani w jego palcach, ani w ustach nie było nic, co mogłoby choć przypominać uczucie. Przemawiało przez niego tylko pożądanie, żądza, sama nie wiem czego. Nie było nawet tak źle. Sięgnęłam do jego spodni i równie gwałtownie zaczęłam je rozpinać.
        Kochaliśmy się długo i bez zbędnych emocji. Robert od początku wiedział, co robi i czego chce. Później przez chwilę jeszcze leżeliśmy na zimnej kuchennej podłodze. Pierwszy wstał on. Ubrał się i zapalił papierosa (jakie to dla nich typowe!)
- Nie wiedziałam, że palisz.
-Dużo rzeczy o mnie nie wiesz, sekretareczko.
- Ty o mnie też.
- I tak jest lepiej.
         Ubrałam się i usiedliśmy przy stole. Rozmawialiśmy jeszcze dwie, może trzy godziny, po czym mój sąsiad wrócił do siebie. Słyszałam, jak zamyka swoje drzwi i krząta się po mieszkaniu. Ja wzięłam chłodny prysznic i poszłam spać. Leżąc w łóżku i patrząc w sufit, rozmyślałam, co powinnam zrobić i jedynym, co przyszło mi do głowy, był wyjazd. Znowu musiałam wyjechać. Znowu.
         Rano obudziłam się wypoczęta, jak nigdy. Spojrzałam na zegarek. Co prawda nie było już rano – czerwone cyferki wskazywały jedenastą trzynaście – ale przecież nie musiałam iść do pracy. Leżałam chyba godzinę patrząc się bez sensu w okno. Z zamyślenia wyrwało mnie pukanie do drzwi. Wstałam niechętnie i poszłam sprawdzić, kto śmiał zakłócić mi to leniwe popołudnie. Otworzyłam drzwi, ale zamiast gościa czekała na mnie biała koperta. Rozejrzałam się i podniosłam przesyłkę, po czym pomaszerowałam do kuchni.  W kopercie znajdowały się klucze i kartka z informacją:


Hej, sekretareczko!
Wyjechałem, wrócę jutro rano. Nakarm mojego kota.
                                                                         Robert
P.S. Jesteś niezrównana!

         Jeszcze tego brakowało. Nie mam co robić, tylko karmić jego kota. Skąd on w ogóle ma kota? Rzeczywiście słabo go znam. Zjadłam śniadanie, ubrałam się i wyszłam. Musiałam załatwić kilka spraw, zanim wyjadę. Poszłam na dworzec kolejowy kupić bilet. Pociąg odjeżdżał  jutro,  tuż po dwudziestej drugiej. Zdecydowałam, że pojadę do Krakowa. Może będzie tam cieplej, niż w Kaliszu. Poszłam też do sklepu z zabawkami kupić coś na pożegnanie. Wybrałam ślicznego, pluszowego misia. Kiedyś dostałam takiego od mojego narzeczonego, Piotra, ale on później odszedł z inną, a mnie został tylko Bogu ducha winien pluszak. Wracając do domu kupiłam jeszcze nowy numer „Kalisza..”, ale nie było nic nowego o „Bezgłowym Rycerzu”.
         Przyjemnie było wejść do ciepłego domu. Szkoda tylko, że do pustego. Poszłam do sypialni zostawić zakupy i już chwilę później maszerowałam do góry, do mieszkania mojego sąsiada. Przekręciłam klucz w drzwiach i weszłam do środka. Niemal od razu do moich nóg przystąpił czarny kot z białym „krawatem”. Wzięłam go na ręce i pogłaskałam. Na szyi miał obrożę, a do niej przyczepiony medalik z imieniem Lestat. Ciekawe imię dla kota. Nawet pasowało do  niego. Tak miał na imię przecież bohater książek Anne Rice. Dla kota, i to czarnego, jak znalazł.
         Przeszłam do kuchni. Zdziwił mnie wystrój mieszkania. Delikatne meble, kwieciste tapety, aksamitne zasłony w oknach. Pobyt w Anglii rzeczywiście wywarł na niego duży wpływ. Dziwny ten Robert, z jednej strony taki macho, a z drugiej kot i to mieszkanie.
         W kuchni urządzonej podobnie jak moja znalazłam, instrukcję postępowania.

Hej, to znowu ja!
Kocia karma jest w lodówce. Daj Lestatowi jeść na jego miseczce (jest w Łazience). Życzę powodzenia. On gryzie! A tak w ogóle, to co byś powiedziała, gdybym stał właśnie za Tobą?

Obróciłam się tak gwałtownie, że prawie wypuściłam Lestata z rąk. Nikogo, oczywiście za mną nie było, ale głupi żart Roberta wystarczył, bym poczuła się nieswojo. Nawet na odległość potrafi mi dokuczyć. Ciekawe, jak bardzo był podekscytowany, kiedy wyobrażał sobie moją minę po przeczytaniu tej kartki. Sukinsyn. Sięgnęłam czym prędzej do lodówki, gdzie znajdował się pokaźny zapas kocich przysmaków. Wyciągnęłam kolorową puszkę ze zdjęciem rudego pupila i zabrałam się do jej otwierania, ale urwałam załączony do puszki „kluczyk”. Zaczęłam zaglądać do kolejnych szuflad w poszukiwaniu otwieracza. Nici, dokumenty, sztućce, śrubki, noże, noże, noże. Facet ma chyba jakąś obsesję! Kuchenne, wojskowe, do mięsa, do warzyw, tasaki – było ich mnóstwo. Wreszcie znalazłam otwieracz. Zdjęłam przykrywkę z puszki, wzięłam widelec i  poszłam do łazienki. Lestat dostojnie szedł za mną. Łazienka także była dla mnie dużym zaskoczeniem. Na każdej ścianie były ogromne lustra. Patrząc w jedno miało się wrażenie nieskończonej dali. Widziałam tam też kobietę w wieku dwudziestu siedmiu lat, z włosami do ramion, w obcisłych dżinsach i zielonym, rozciągniętym swetrze, zmęczoną życiem. Odpędziłam bezsensowne skojarzenia i, ponaglana niecierpliwością kota, wyłożyłam mu obiad na miseczkę. Już miałam wstać, gdy zauważyłam na podłodze kartkę. To znowu Robert!

Nawet nie wiesz ile razy wyobrażałem nas sobie pod tym prysznicem…

- Mam cię dosyć, ty zboczeńcu! – krzyknęłam,  nie wiem, czy do kartki, czy do kota.
Poszłam do siebie, wypiłam kawę. Ta noc się dla mnie jeszcze nie skończyła.
         Następnego ranka również obudziło mnie pukanie do drzwi. Wstałam i narzucając na siebie szlafrok poszłam je  otworzyć. Nie zdziwiło mnie, ze ujrzałam w nich Roberta.
- Ja i Lestat bardzo dziękujemy ci za to, co dla nas zrobiłaś – zaczął bez przywitania.
- Spadaj, żałosny debilu! – chciałam zatrzasnąć drzwi, ale przytrzymał je ręką.
- Nie podobały ci się moje listy, sekretareczko? Myślałem, że cię to kręci.
- Daruj sobie…
-Słuchaj, sekretareczko, nie wiem, co ze mną zrobiłaś, ale nie podaruję ci tego.
- ­­O co ci chodzi? Idź już lepiej.
- Nie – wszedł do przedpokoju i zatrzasnął drzwi – nie pójdę i dobrze o tym wiesz.
- Czego chcesz? – byłam opanowana i pewna siebie.
- Tego, co robisz najlepiej – jednym ruchem zdarł ze mnie szlafrok i zaciągnął do sypialni. Nie opierałam się. Nie miałam siły, nie chciałam.
- Wieczorem wyjeżdżam – powiedziałam do niego pół godziny później, kiedy palił papierosa.
- Na jak długo? – spytał bezbarwnym tonem.
- Na zawsze.
         Spojrzał na mnie trochę zmieszany. Wyszłam z łóżka i poszłam pod prysznic. Kiedy wróciłam, jego już nie było. To nawet lepiej. Wyciągnęłam spod łóżka walizkę i zaczęłam się pakować. Gdy skończyłam było dobrze po trzeciej. Zostało mi jeszcze trochę czasu więc poszłam na spacer po mieście. Dotarłam na Rynek. Usiadłam pod ratuszem na ławce i porozmyślałam chwilę. Przeszłam się po sklepach, weszłam do Katedry, ale nie czułam się tam dobrze. Wróciłam od domu. Wzięłam kupionego wcześniej pluszowego misia i poszłam na górę. Pukałam do drzwi i już miałam odejść, gdy Robert otworzył.
-Myślałam, że cię nie ma.
- Bo mnie nie ma.
- Nie wygłupiaj się, przecież widzę, że jesteś – starałam się zażartować.
- Wcale nie, sekretareczko.
- Proszę – wręczyłam mu brązowego miśka – będzie pasował do twojego mieszkania. To tak na pożegnanie.
- Dzięki, sekretareczko, idź już bo się spóźnisz.
- Mam jeszcze czas.
- Idź już! – zatrzasnął mi drzwi przed nosem.
         Wróciłam do siebie. Z kuchennej szuflady wyjęłam dwa foliowe worki. Musiałam się pozbyć śmieci przed wyjazdem. Otworzyłam zamrażarkę. Jej zawartość wrzuciłam do torby. Z lodówki także wyrzuciłam to, czego już nie zdążę zjeść. Było tam mleko, pół kartonika starego mleka. Przydałoby się Robertowi do herbaty. Zeszłam do piwnicy. Było tam strasznie ciemno, więc spieszyłam się, aby stamtąd jak najszybciej wyjść. Wróciłam do siebie czekałam. Minuty mijały bardzo powoli. Zaczynałam się już niecierpliwić. Około dziewiątej uzbrojona w plecak, walizkę i dwa worki, poszłam w stronę parku. Weszłam do apteki, by kupić tabletki przeciwbólowe i, niby  przypadkiem, zapomniałam walizki. Zabiorę ją, kiedy pójdę z powrotem. W towarzystwie kilkustopniowego mrozu weszłam do parku. Wybrałam ławkę położoną w najciemniejszym, jak mi się wydawało zakątku i tam otworzyłam worki, z których wyjęłam bezgłowe miśki  z przymocowanymi do szyj hakami. Z drugiego worka natomiast trzy ludzkie głowy. Rozejrzałam się, czy na pewno nikogo nie ma w pobliżu i zabrałam  się do dzieła. Przymocowałam głowy do maskotek i w ten sposób powstały komiczne postacie misio-ludzi. Siedzieli tam jak dzieci z wodogłowiem wpatrujące się w telewizor. Równo obcięte głowy, od ucha, tuż pod podbródkiem, do ucha, wyglądały nienaturalnie sino – efekt trzymania w zamrażarce.
         Spojrzałam raz jeszcze na moją kolekcję  misiów, a raczej na jeden z jej zbiorów, nie pierwszy, ale już raczej ostatni.
***
         Kraków, to piękne miasto. Szybko znalazłam pracę, jako „sekretareczka” w jednej z tutejszych firm. Jakiś tydzień po przyjeździe przeczytałam w jednej z ogólnopolskich gazet:

 …pojmano sprawcę jednej z najbardziej okrutnej serii morderstw ostatnich lat. Rycerz Bez Głowy, jak okrzyknęły Roberta P. lokalne media, mieszkał od lat w Kaliszu. Był, jak mówią sąsiedzi, trochę dziwny. W jego domu znaleziono prawdziwy arsenał broni białej, a także miśka podobnego do tych, których użyto w trakcie morderstw. Podejrzany przyznał się do zamordowania trzech osób. Nie wie nic o podobnych zbrodniach, których dokonano wiosną na Mazurach. Nie chce też powiedzieć, gdzie ukrył pistolet, z którego zastrzelił swoje ofiary. Nic nie wiadomo także o motywach tej straszliwej zbrodni.
      Rankiem, 2. grudnia, znaleziono w Parku Miejskim w Kaliszu głowy ofiar połączone z tułowiami pluszowych zabawek. Na ich podstawie zidentyfikowano denatów jako: Artura G. – dostawcę pizzy z Kalisza, Mariusza L. – bezdomnego oraz jednego z najbogatszych kaliskich biznesmenów, Bogusława K., właściciela sieci firm komputerowych. Resztę jego ciała wyłowiono dwa dni później z Prosny. Nie da się ukryć, że zbrodnia ta powstała w umyśle szaleńca. Co jednak pokierowało, z pozoru normalnego człowieka do czynu tak okropnego? Śledztwo w tej sprawie prowadzi kaliska prokuratura…..

         W rogu strony widniało zdjęcie Ro…, to znaczy mordercy. Wydarłam je i schowałam do kieszeni. Jak dobrze, że są jeszcze na świecie idioci, którzy dla kobiety zrobią wszystko.