poniedziałek, 31 sierpnia 2015

Kolejne niespodzianki i nowy projekt

Dziś będzie o kilku rzeczach. Na początek chciałam Wam napisać o genialnej niespodziance, jaką sprawiła mi ostatnio pewna dobra duszyczka. Jakież było moje zdziwienie w ubiegłym tygodniu, kiedy do drzwi zadzwonił kurier. Nie spodziewałam się żadnej przesyłki, nic nie zamawiałam, nie wygrałam żadnego candy. Rozpakowałam i oniemiałam! Tyle cudowności! Świeczki, ramka na zdjęcie, tealighty, notesik, ręczniczek w jabłuszka (idealny dla Łucji), serduszko z drewna, kolorowe torebeczki, czy nawet śliczny, kwiecisty pilniczek do paznokci! Zajrzałam do kartki, a tam kilka miłych słów i podpis - Ilona. Myślałam o niej ostatnio, bo dawno się nie odzywała, a minął równo rok, od kiedy zrobiłyśmy sobie naszą serduszkową wymiankę od serca. Nie często się zdarza, by być obdarowywanym bez powodu, żeby doświadczać takiej bezinteresownej dobroci, kiedy ktoś robi lub kupuje coś tylko z myślą o nas, pakuje wszystko pieczołowicie i z wielką starannością. Ilona! Sprawiłaś mi niesamowitą radość! Dziękuję Ci! Oby darowane mi dobro wróciło do Ciebie po trzykroć!


Tymczasem napiszę Wam jeszcze o moim nowym pomyśle na dział na blogu. Dwa tygodnie temu okazało się, że Łucja ma alergię na mleko (to już wiedzieliśmy wcześniej) i na białko jajka. Jeszcze kilka innych rzeczy ją uczula, ale te dwie determinują naszą dietę. Na początku byłam przerażona. Bo przecież Lucek tak lubi jogurty, żółty ser, czy różne ciasteczka. Dość jej odmawiałam  jedzenia, a tu kolejnych produktów mam jej zakazać. Poza tym w domu jedno, ale kiedy do kogoś idziemy? Czy mamy przestać wychodzić? Zaczęłam szukać w Internecie, w marketach znalazłam wiele półek ze zdrową żywnością. Okazało się, że wcale nie musi być tak źle. Na dniach adaptacyjnych w przedszkolu zapytałam o dietę i od razu odezwała się jedna z mam, że jej synek po 1,5 roku wyszedł z podobnej alergii! Następnego dnia przyniosła mi książkę z przepisami. Zmotywowana dodatkowo widocznymi efektami w postaci pięknych, gładkich rączek mojego dziecka, które do tej pory były suche, podrapane, czasami z otwartymi ranami, postanowiłam poszaleć. A w zasadzie po prostu bardziej się postarać. W naszej kuchni zagościły mleka roślinne - sojowe, owsiane i ryżowe. Okazało się, że można piec ciasta bez jajek i mleka. Ba! Można zrobić pyszne desery i lody nawet! Wczoraj wzięłam się za pieczenie ciasta. A że miałam jeden z tych dni, kiedy nic nie wychodzi, to źle odmierzyłam mąkę i wyszło mi coś do ciasta jedynie odrobinę podobne. Kiedyś bym wywaliła to do kosza i zrezygnowała z pieczenia przez następny miesiąc. Ale teraz nie mogłam. Nie pójdę przecież do sklepu i nie kupię gotowego ciasta z jajkami... Nie należę też do mam, które nie dają słodyczy dzieciom. Ja gdzieś to próbuję wyważyć. Nie mogę mojemu energicznemu dzikusowi dawać dodatkowej porcji energii, którą spożytkuje biegając po meblach... Ale jak mogę czasem sprawić jej przyjemność, to będę to robić! Dlatego zakasałam rękawy, odmierzyłam produkty jeszcze raz i upiekłam ciasto czekoladowe bez jajek, mleka i... czekolady! 


Słyszałyście o czymś takim jak karob? To wspaniały zamiennik kakao, naturalny, nie uczulający i pyszny! Już wypróbowałam go do mleka roślinnego. Łucja może cieszyć się smakiem bardzo zbliżonym do kakaowego napoju. Kupiłam karob w sklepie ze zdrową żywnością. Ceną nie odbiega od dobrego jakościowo kakaa. Przepis na ciasto znajdziecie TUTAJ, na fenomenalnym blogu "smakołyki alergika". 
Co do tego ciasta, które mi się nie udało, to go nie wyrzuciłam. Nie mogę sobie pozwolić na takie marnotrawstwo! Próbując wydobyć to z blaszki zeskrobałam to to i wyszła taka kruszonka. No i wtedy mnie olśniło! Przełożyłam to do deserowych pucharków, dodałam pokrojonego banana, polałam sojową śmietanką i posypałam prażonymi ziarnami amarantusa (produkt bardzo bogaty w żelazo, którego również Łucji brakuje). Wyszła deserowa wersja kopca kreta. 



Jak więc widzicie, muszę kombinować. Ale staram się bardzo i mam niesamowitą satysfakcję, kiedy Łucji smakuje to, co ugotuję/upiekę. To największe szczęście widzieć swoje najedzone i wesołe dziecko!  Stąd też wziął się mój pomysł na nową zakładkę na blogu: Zdrowie XXI, czyli co można zrobić w dzisiejszych czasach, żeby żyć troszkę inaczej. Nie przechodzę na weganizm, nie mam też zamiarów przenosić się w głuszę i żywić wyłącznie ekologicznym jedzeniem. Podziwiam ludzi, którzy się na takie kroki decydują. Ja jednak chcę sprawdzić, a jak się uda, to się z Wami tym podzielić, czy i jak uda mi się pogodzić życie w konsumpcjonistycznym świecie z życiem zdrowym. Dlatego w nowym dziale znajdą się nie tylko przepisy na pyszne przekąski, ale też informacje o naturalnych kosmetykach, czy innych produktach. Jeśli przepisy zaczerpnę z innych bogów, znajdziecie tylko odnośniki do źródeł, jeśli coś wymyślę sama, to dokładnie opiszę, co i jak. Informacje o pojawiających się nowościach będę zamieszczać na stronie głównej bloga oraz na profilu na facebooku. 
A jeśli o zdrowym życiu mowa, to chciałam się Wam pochwalić, że w sobotę, tydzień temu, wzięłam udział w Biegu Piastowskim na 5 km. Zawody odbywały się w moim mieście i towarzyszył im piknik rodzinny, Było wesoło i po prostu fajnie. Przy okazji w loterii fantowej wygrałam... bochenek chleba i ciasto drożdżowe.



Zachęcam wszystkich do aktywnego trybu życia - bieganie, rower, basen, czy joga - to moje sposoby na ruch. A jakie są Wasze? 

piątek, 28 sierpnia 2015

Wymarzony druciany kosz

Za  każdym razem, kiedy jedziemy do wujka na wieś przechadzam się po wszystkich zakamarkach w poszukiwaniu jakichś drobiazgów, które mogłabym wykorzystać. Czasami jest to butelka po nalewce bursztynowej, a innym razem zwykła deska. Kilka tygodni temu włóczyłam się z myślą, że może gdzieś ukryła się skrzynka po owocach. Chciałam postawić ją obok łóżka i trzymać w niej koce i poduszki. Ku mojemu wielkiemu rozczarowaniu nie znalazłam ani jednej! W akcie rozpaczy udałam się na strych, a tam zapomniany przez wszystkich stał sobie... druciany kosz. Trochę koślawy, brudny, z mnóstwem słoików w środku. Pobiegłam do wujka z zapytaniem, czy mogę te słoiki, no wiecie, wyeksmitować, a koszem się zająć. Oczywiście kochany wujek nie zgłosił sprzeciwu. Jedynie teść z charakterystycznym dla siebie sceptycyzmem zapytał: a po co ci to? Ano po to właśnie! Na koce i poduszki.




Przytargałam do kolekcji deskę ze starej szafy, a w osiedlowym sklepie zakupiłam kółka. Po powrocie z urlopu Mąż przykręcił je i teraz mam już pełnoprawny druciany kosz przy łóżku. Uważam, że jest cudny! Ozdobiłam go "breloczkiem" z okorowanego i pobielonego woskiem patyka. Podobne jakiś czas temu robiła Ania (mój dom, moja przystań), ale jej patyki miały jeszcze napisy. U mnie takich małych stempelkowych literek brak, więc cieszę się skromniejszą wersją.


Tymczasem kończę, bo idziemy zaraz z Łucją do przedszkola. Kończy się właśnie nasz tydzień adaptacyjny. Od wtorku moja maleńka córeczka będzie już przedszkolakiem!

wtorek, 25 sierpnia 2015

Anioły i kartki

W minioną niedzielę moja Mama miała urodziny. Z tej okazji zrobiłam dla niej oczywiście kartkę. 


Ale kartka sama w sobie, to mało dla tak wyjątkowej osoby. Dlatego postanowiłam coś dla niej zmalować. Od jakiegoś czasu chodziła za mną deska. Chodziła i tłukła po głowie dopominając się o uwagę. Jako, że farby już miałam wyciągnięte przy okazji innego, że tak to górnolotnie nazwę, projektu, to nie czekałam długo na zapalenie się żaróweczki nad głową. Tak powstał anioł.


Dziełem sztuki to nie jest, obok obrazu to nawet nie leżało, a ze mnie taka malarka, jak z koziej dupy trąbka, ale aniołek jest. Spróbowałam, namalowałam i chciałabym powiedzieć, że więcej grzechu nie popełnię, ale niestety obiecałam Cioci przynajmniej jednego jeszcze anioła... Całość zdaje się ratować delikatny dekupaż z konwalii. Tak sobie myślę, że jak Łucja rok temu nabazgrała dla mnie laurkę, to do tej pory wisi na lodówce. Moja Mama pewnie, jak i ja na rysunki swojej Córeczki, będzie patrzała na tego aniołka jak na najpiękniejsze obrazy w Luwrze. 


Mamo, z tego miejsca jeszcze raz składam Ci najserdeczniejsze życzenia urodzinowe, stu lat w zdrowiu i spełnienia wszystkich marzeń!

niedziela, 23 sierpnia 2015

Lektury na ostatni tydzień wakacji


Rzeka Namsen, Norwegia

      Jakiś czas temu szukając książek o tematyce wikińskiej trafiłam na cykl Droga Północna Elżbiety Cherezińskiej. Dodam, że książek szukałam historycznych, naukowych, czy jak je tam jeszcze nazwać (kilka całkiem dobrych znalazłam). Byłam głodna wiedzy, zwłaszcza po powrocie z wakacji. Tu miałam przed sobą beletrystykę polskiej autorki. Do tematu podeszłam dość sceptycznie. Nie chciałam, żeby fikcja literacka mieszała się w moje głowie z dopiero co zdobytą wiedzą i ze wspomnieniami z podróży. Jeszcze będąc na studiach musiałam się nauczyć, by nie patrzeć na filmy, czy książki przez pryzmat poprawności historycznej, bo to nie filmy dokumentalne, czy encyklopedia. Trochę mi to zajęło, nauczyłam się przy filmie 300... Tymczasem słowo się rzekło – sięgnęłam po pierwszą część serii, Saga Sigrun. Jakież było moje zdumienie, jaki zachwyt, gdy zaczęłam czytać! Z pewnością pomocnym był fakt, że przecież dopiero co widziałam te wszystkie miejsca, fiordy, rzekę Namsen, białe noce.

          Akcja toczy się w X w. w północnej Norwegi, w okolicach dzisiejszego Trondheim. Bohaterką jest młoda córka jednego z „Panów Północy”. Jej przeżycia związane z zamążpójściem, dziećmi, prowadzeniem nie tylko gospodarstwa, ale i całej osady pod nieobecność ukochanego przyprawione są pięknymi opisami krajobrazów, przyrody, wierzeń i obrzędów. W tle walka o władzę, wielka historia Norwegii, czające się na obrzeżach kraju (a moje już tylko ziem bohaterki) chrześcijaństwo. Autorka, niczym antropolog kultury, opowiada nam o codzienności wikińskich kobiet. Sprawia, że patrzymy na tą społeczność zupełnie inaczej. Utarło się bowiem, że Wikingowie to barbarzyńcy, gwałciciele, choć i odkrywcy. Kiedy jednak wojownicy ruszali na wiking, w domu zostawały ich żony i to one musiały się martwić o uprawę roli, czy hodowlę zwierząt. Z czasem naiwna i infantylna (zwłaszcza w opisach zbliżeń), staje się Sigrun kobietą silną i kochaną przez wszystkich. Jedyną jej winą jest zbyt wielka miłość do męża, ale czy można taki aspekt rozważać, jako przewinienie?

      Sięgając po kolejny tom cyklu wiedziałam, choćby i po samym tytule, że będą tu opowiedziane wydarzenia z punktu widzenia kobiety, która w pierwszej części pojawia się na marginesie wydarzeń. W książce Ja jestem Halderd poznajemy tytułową bohaterkę, jej ciężkie losy, historie poświęcenia dla wyższych celów, choć może tylko dla ambicji. Stajemy się świadkami upokorzenia, wielkiej namiętności i niczym niezachwianego dążenia do celu. Nie sądziłam, że z taką niecierpliwością będę czekała na opis wydarzeń, o których już przecież czytałam, wiedziałam, co się stanie. Ale nie wiedziałam przecież co czuła Halderd. Nie powiem, żeby postać ta ewoluowała w kierunku, który mi się spodobał, ale przez to była bardzo, bardzo prawdziwa!

    W trzeciej części czytamy o punkcie widzenia kolejnego, znanego nam już bohatera, Einara. To chrześcijanin, krzewiciel nowej religii, syn godiego, kapłana „starych bogów”. Szczerze muszę przyznać, że jakoś nie za bardzo interesowały mnie jego przeżycia, zwłaszcza po drugim tomie, więc zostawiłam sobie jego historię na koniec. Uważam, że dobrze zrobiłam. Klimat tej książki odbiega bowiem od poprzednich części. Tu nie mamy już pięknej, soczystej Norwegii, choć akcja w dużej mierze dzieje się właśnie tam. Na pierwszy plan wychodzą mury angielskiego klasztoru, surowa reguła zakonu, męska przyjaźń. Spodobało mi się jednak bardzo racjonalne podejście do pojawienia się chrześcijaństwa w Europie. To była przede wszystkim kwestia polityczna i jedna wielka władza o wpływy. Dla zwykłego człowieka jednak to niestety odebrane, często siłą, dziedzictwo i poczucie bezpieczeństwa z jednej strony, a obietnica wiecznego życia i spotkania swoich bliskich po śmierci z drugiej. Nie bez powodu już wtedy mówiło się, że chrześcijaństwo to religia kobiet (w wierzeniach nordyckich zmarli na polu walki wojownicy trafiali do Valhalli, a kobiety do Nilfheim, nie było szans na „ponowne spotkanie”). Zaskakujący koniec ponownie sprawił, że utwierdziłam się w przekonaniu, że to ta pozycja powinna wieńczyć serię. Polecam fanom „Filarów ziemi” i „Imienia róży”.

     Ostatni tom, Trzy młode pieśni, opowiada historie dzieci bohaterów z poprzednich tomów – Bjorna, Ragnara i Gudrun. Muszę przyznać, że do tej pory miałam trudność w utożsamieniu się z Sigrun, czy Halderd. Pierwsza zbyt idealna, druga zbyt bezwzględna. Tu jednak mamy do czynienia z młodą Gudrun, może i najbardziej prawdziwą ze wszystkich bohaterów. Narracja trzech osób przeplata się tu w zaskakujący sposób – często jedna postać urywa opowieść, by w tym samym momencie mogła ją podjąć następna. Chwilami to czyste fantasy, ale może to przez to, że opowiadają dzieci, młodzi ludzie wchodzący w dorosłość, poddawani próbom, doświadczający życia w ciężki sposób. Czy rywalizacja przerodzi się w przyjaźń? Jak bardzo można kochać? Czy w ogóle można kochać w ten czy inny sposób? Zemsta, obowiązek, zakazana namiętność... Emocje aż kipią z tej książki! To chyba moja ulubiona część serii, choć tak naprawdę nie istnieje bez dwóch pierwszych. Jak powiedziałam, historię Einara można zostawić na koniec, jako swoiste dopełnienie, smaczek.

Co prawda z czasem autorka odchodzi od opisów codzienności w kierunku nakreślenia historii państwowości norweskiej, ale robi to w sposób subtelny, nie przeciążający umysłu datami i encyklopedycznymi opisami bitew. Walczą ludzie, a nie wodzowie. A nawet jak walczą wodzowie, to po ludzku. Jako historyk wojskowości miałam do czynienia z opisami walk stricte naukowymi – z prawej flanki, ariergarda, łucznicy, tarczownicy, szyk bojowy taki a taki, uporządkowany odwrót na z góry upatrzone pozycje, władcy podpisali rozejm, zginęło tyle i tyle osób. Tu każda z tych osób ma twarz, imię, rodzinę.

      Muszę przyznać, że Elżbieta Cherezińska wykonała tytaniczną wręcz pracę. Z niesamowitą zręcznością przedstawiła dzieje Norwegii, trudny proces chrystianizacji, wplotła w narrację ogromnie dużo historycznych, czy na wpół legendarnych postaci. Zaskakują opisy pogańskich obrzędów, o których przecież wiemy jedynie, że były. Czytając można dojść do wniosku, że przecież, cholera, tak to właśnie mogło wyglądać! Autorka jest przy tym bardzo obiektywna. Pozostawia ocenę czytelnikowi. Nie mówi, że wiara w Odyna i Freję jest zła, choć z realizmem pisze o składaniu ofiar, często z ludzi, o brutalności świata rządzonego przez pradawnych bogów. Nie inaczej jest w kwestii wiary w Chrysta (jak często pisze o „nowym Bogu”). Sama wiara po prostu jest, ale problem stanowi to, w jaki sposób jest okazywana, do jakich celów używana. Zaczynamy się zastanawiać, czy faktycznie można było nawracać słowem Bożym, a nie mieczem. Czy można było chrzcić wodą, a nie krwią.

       Książki choć wydane przed powstaniem kultowego już niemal serialu Wikingowie, znakomicie wpisują się w trend powrotu do pogańskich korzeni Europy. Z całą pewnością nie można ich traktować jak wykładnię historii, źródła do badań nad życiem wojowników – odkrywców, ale wspaniale wpłyną na nasze wyobrażenie tamtych czasów i ludzi. Ba! Nawet jeśli kogoś nie interesuje historia prze z wielkie „H”, to w Drodze Północnej znajdzie wiele małych, fantastycznych historii, bohaterów, z którymi może się utożsamić. To świetna rozrywka i można z niej czerpać wiele przyjemności. Można się nawet zatracić. To jedna z tych powieści, po skończeniu których czujemy się trochę nieswojo, jakbyśmy stracili coś ważnego. Polecam!
Tutaj znajdziecie stronę autorki i serii Droga Północna.

poniedziałek, 17 sierpnia 2015

Powroty i niespodzianki

W naszym blogowym świecie jest tak, że najpierw poznajemy się wirtualnie. Widzimy po tematyce wpisów, po zdjęciach, że nadajemy na podobnych falach. Odwiedzamy się wzajemnie. Czasami poprzestajemy na komentowaniu postów, niekiedy zaczynamy do siebie pisać maile. Zdarza się, że odnajdujemy prawdziwe przyjaźnie, choć tak na prawdę nie widziałyśmy się na oczy. Jeśli bardzo, bardzo chcemy i dążymy do tego, to spotykamy się w realnym świecie. A co jeśli jest odwrotnie? Jeśli najpierw spotykamy kogoś, z kim nam się świetnie rozmawia, a potem dowiadujemy się, że ta osoba prowadzi bloga o tematyce pokrewnej z naszą? To właśnie przytrafiło mi się w minionym tygodniu. Jak Wam pisałam, pojechałyśmy z Łucją do szpitala w Istebnej na diagnostykę (coś tam zdiagnozowali, ale nie będę się tu przecież Wam rozpisywać o tym). Wiedzcie, że placówka ta jest świetna, a opieka jeszcze lepsza. Jestem bardzo zadowolona! A i Łucja pewnie też. 



Już pierwszego dnia na świetlicy poznałam trzy dziewczyny i gromadkę wspaniałych, przesłodkich dzieciaczków (Mareczek, Zosia i Pioruś, Wanesa i Dominik... nawet nie sądziłam, że będę tak za nimi i ich mamami tęsknić!). Zaczęłyśmy razem chodzić na stołówkę, na spacery i plac zabaw. Okazało się, że mamy o czym rozmawiać (nie tylko o dzieciach). A jak już do dzieci przyszło, to mamy podobne poglądy na wychowanie. Dość szybko zgadałyśmy się z Agą, że prowadzimy blogi. Wiele z Was pewnie ją zna, bo widziałam, że odwiedzamy te same strony. Poza tym tworzy ona genialne lalki i inne szyjątka, które bardzo, bardzo ciężko pominąć w blogowych wędrówkach. Szczerze mówiąc nie mam pojęcia, jak do tej pory mi się udawało nie natrafić na jej wirtualny grajdołek - handmadebymama.blogspot.com. Zajrzyjcie do niej koniecznie i na bloga i na profil na fb! Polecam całym serduchem! 
Tymczasem ja też zabieram się za tworzenie. W planach mam kilka kartek, misia, dekupażową butelkę. No i zaległe prace do pokazania. Upał mija więc będę pojawiać się częściej. Do zobaczenia!

sobota, 8 sierpnia 2015

Czasami trzeba...

...się pochwalić. U mnie to dość często się zdarza, bo i często jestem obdarowywana. Dziś chciałam Wam pokazać rzeczy, które dostałam ostatnio od Siostry, jej Faceta i  Mamy. Wśród prezentów znalazło się wiele książek i gazet o tematyce rękodzielniczej, stempelki i różne przydasie do robienia kartek, tasiemki. Już się nie mogę doczekać, kiedy to wszystko wykorzystam!




Prezentem cudownym i niebanalnym był zestaw szczotek i lustro od mojej Siostry, które ozdobione są pięknymi, haftowanymi krzyżykiem kwiatkami. Wynalazła to na car boot sale podobno za grosze (sorry, za pensy :D)! Takie prezenty cieszą mnie najbardziej!



A jak już się tak chwalę, to muszę Wam powiedzieć, że mam zaległości w pokazywaniu prezentów od Was. Jakiś czas temu wygrałam rozdanie u Gosi z pianio-decoupage. Dostałam od niej trzy piękne serduszka z różyczkami. 


U Osowiałej Sowy wygrałam proporczyk. Można było sobie wybrać wzór. Najbardziej spodobał mi się indiański namiot. 


Bardzo serdecznie Wam wszystkim dziękuję!

Jak więc widzicie ostatnio spotkało mnie wiele przyjemności. To bardzo fajne, zwłaszcza w obliczu tego kataklizmu, który leje się z nieba. Nie wiem, jak Wy, ale ja mam dość. Nigdy nie lubiłam upałów, a teraz nawet nie mam siły ich nienawidzić. Po prostu wegetuję. Podobno ma być tak jeszcze przez dwa tygodnie. Tymczasem od poniedziałku będziemy z Łucją w szpitalu na diagnostyce. Mam nadzieję, że wreszcie dowiemy się, na co jest uczulona i jak sobie radzić w potworną egzemą na jej rączkach. Nie wiem, czy będę miała dostęp do internetu, więc nie obiecuję kolejnych wpisów. Jakby co, to do zobaczenia za jakieś dwa tygodnie. Trzymajcie się wręcz lodowato!


wtorek, 4 sierpnia 2015

Liski na pożegnanie

W życiu każdego z nas przychodzi czas, kiedy coś się kończy (te okropne upały też się wreszcie skończą, wystarczy przeżyć jeszcze tylko kilka dni i będzie dobrze). To nieuchronne, nieodwołalne, kategoryczne. Kresu dobiegł także pewien etap w dotychczasowym życiu mojej córeczki. Oto Łucja była w piątek ostatni dzień w żłobku. Mnie było smutno już na kilka dni wcześniej, tłumaczyłam jej, że nie zobaczy swoich Cioć i większości koleżanek i kolegów. Ona jeszcze nie do końca rozumie, jest beztroska i radosna, choć wiem, że przyjdzie moment, że zatęskni swoim małym, ufnym serduszkiem. A mnie nurtują pytania, czy np. opiekunki w przedszkolu, do którego Lucek uda się we wrześniu, będą równie miłe, czy z takim samym oddaniem będą się angażować w wychowywanie naszych dzieci. Bo oczywiście nie mam wątpliwości, że także żłobek, a może przede wszystkim żłobek i jego pracownicy biorą czynny udział w procesie wychowawczym. Ciocie nie tylko karmią, nie tylko przebierają i sadzają na nocnik. One przede wszystkim uczą, co z tego, że poprzez zabawę. Uczą zachowań w grupie i przy stole. Jestem pewna, że jak trzeba, to zganią, a kiedy indziej przytulą, a już na pewno tworzą piękne fryzury, przynajmniej na głowie Łucji. Bardzo nam pomogły w odzwyczajaniu Lucka od pieluszki. Ciociu: Beato, Elu, Moniko i Natalio (kolejność celowo alfabetyczna), z całego serca Wam dziękujemy! Z radością dla każdej z Was zrobiłam liska, śpiącego, spokojnego, jakże innego on mojej rozbieganej Iskierki. W każdego włożyłam mnóstwo serca i kawałeczek swojej wdzięczności.






Do lisków dołączyłam karteczki z wierszykiem:

Jestem Łucja, lisek mały.
Bardzo miły, bardzo śmiały.
Biegam, krzyczę i rozrabiam.
Czasem tak się dziwnie składa,
że chcę dobrze – źle wychodzi.
Czy to aż tak bardzo szkodzi?
Dziś za wszystko Was przepraszam:
siku w majtkach, we włosach kasza...
I za wszystko Wam dziękuję!
Teraz sobie w brodę pluję,
że mnie mama w świat posyła,
bo będę za Wami bardzo tęskniła!



I ja będę tęsknić. Pozostaje mi jedynie postarać się z Mężem o kolejnego potomka, bo z pewnością pójdzie do tego samego żłobka. Może w przyszłym roku... Kto wie?

Tymczasem ślę Wam nie tyle chłodne, co orzeźwiające pozdrowienia!