poniedziałek, 30 czerwca 2014

Boże krówki

Dziś wielki dzień - Łucja kończy pierwszy rok w żłobku. Emocje, jakby co najmniej maturę zdawała! Z tej okazji powstało kilka maskotek dla wyjątkowych osób, które pomagały w wychowaniu mojego Małego Człowieka. Oczywiście mowa o Paniach/Ciociach/Opiekunkach. Dla mnie to po prostu wspaniałe kobiety, które dają dzieciom mnóstwo serca. Jako, że Łucja jest w grupie o nazwie "biedronki", postanowiłam uszyć w ramach podziękowań urocze owady. Co prawda to podobno nie biedronki, a pszczoły, ale tak mi się spodobały, że uznałam, że równie dobrze mogą to być boże krówki. Idealną znalazłam u Peninii na stronie, ale z formą było już gorzej. Wyrysowałam więc wzór sama. Powstało 6 maskotek. Pięć trafiło dziś rano do żłobka, a szósta zostanie w domu, żeby Łucja też miała pamiątkę.










Do każdej biedronki zrobiłam pasującą pod względem użytego materiału kartkę. Napisałam krótki wierszyk, a komplety zapakowałam w celofan.

Dziękuję Ciocie moje kochane
za pracę włożoną w me wychowanie
Za nauczenie gyzienia smoczka, 
za ocierane z łez małe oczka.
Za cierpliwość, gdy jem obiady, desery,
bo wiem, że przy stole jestem kawał cholery.
Za bajki, piosenki, gry i zabawy,
za wszystkie małe i duże sprawy.
Jestem dopiero małym człowiekiem
Mądrzejsza będę na pewno z wiekiem.
Od Was dostałam już dużo mądrości,
serca, dobroci oraz miłości.
Jesteście super! Dziękuję za to!
Dziękuje też mama, no i mój tato!

Mam nadzieję, że dla Cioć Łucji będzie to miła odmiana przy tych wszystkich czekoladkach, które pewnie dziś dostaną. Całkiem zasłużenie z resztą. Nie wiem, czy tez macie podobne odczucia względem pracy opiekunek w żłobkach, ale ja nie umiem nawet wypowiedzieć, jak bardzo jestem im wdzięczna. Może dlatego, że Lucek uwielbia tam chodzić. Może dlatego, że dzięki doświadczeniu i pracy Pań Łucja faktycznie nauczyła się gryźć smoczek, a nie palce (choć palce i tak gryzie, ale przynajmniej nie sterczą jej kościste kikuty). No i znacznie poszerzyła swoje menu. Na pewno znaczenie ma też fakt, że moja Teściowa pracuje jako opiekunka i widzę ile serca wkłada w tą pracę i jak bardzo się angażuje. No i jaka nieraz wraca zmęczona... No ale jak mnie wykańcza jedna Łucja, a w grupie jest prawie lub ponad 30 dzieciaczków...
 A tak już na zakończenie, bo żłobkowe tematy mogłabym rozwijać w nieskończoność, to jak by nie było, nasze dzieci spędzają mnóstwo czasu w żłobku, więc nie wyobrażam sobie nie mieć zaufania do opiekunek, albo zostawiać dziecko w miejscu, którego nie lubi.

Wszystkim pracownikom żłobków, przedszkoli i szkół życzę dziś udanych urlopów i dużo cierpliwości dla naszych pociech!



sobota, 28 czerwca 2014

Ciekawa książka na lato


Źródło: ww.rebis.com.pl
Obiecałam Wam niedawno napisać kilka słów o książce, która wpadła mi w ręce. Szukałam czegoś mocnego, jakiegoś thrillera z wątkiem archeologicznym. Uwielbiam odwołania do historii i wszelkie zagadki dotyczące dziejów człowieka. Tak trafiłam na „Sekret Genesis” Toma Knoxa. Zaczyna się interesująco – dziennikarz wojenny w ramach odstresowania po przeżytym zamachu bombowym dostaje zadanie – napisać relację z wykopalisk w Turcji. Wykopalisk nie byle jakich, bo rewolucjonizujących wiele dotychczasowych tez odnośnie rozwoju ludzkości. Mowa o stanowisku w Gobekli Tepe, gdzie od 1994 trwają prace przy odkrywaniu kompleksu sakralnego sprzed 12 tysięcy lat. Wielkie megalityczne konstrukcje powstały na długo przed osławionym Stonehage, czy piramidami, a mimo to próżno szukać informacji o nich w podręcznikach akademickich. Przynajmniej w tych, którymi dysponuję, a studia kończyłam wcale nie tak dawno temu. Tajemniczość miejsca potęgują etniczne konflikty kurdyjsko-tureckie w czasach obecnych oraz fakt, że świątynię niespodziewanie zasypano po kilku stuleciach funkcjonowania. Czytając książkę dochodzimy do wniosku, że ktoś absolutnie nie chce dopuścić do uwolnienia sekretów pogrzebanych w świątynnych dzbanach. Niespodziewanie ginie szef wykopalisk, a zapalony dziennikarz i seksowna pani antropolog ruszają tropem morderców.
Tymczasem w Wielkiej Brytanii męczony traumatyczną przeszłością detektyw ze Scotland Yardu ściga gang sadystycznych morderców, którzy w pogoni za zaginionym artefaktem popełniają zbrodnie wzorując się na starożytnych ofiarach składanych z ludzi. Mamy tu szeroki przekrój geograficzno-historyczny. Sadystyczny również. Od wycięcia języka i tajemnych znaków na ciele, poprzez niezwykle brutalnego krwawego orła i gotowane wnętrzności, aż do wyrywania dziecku bijącego jeszcze serca. Szczerze przyznaję, że czytałam wiele, mało rzeczy mnie rusza, przynajmniej na papierze (choć osławionego „Sukkuba” nie czytałam i czytać nie zamierzam). Tym razem jednak było mi chwilami naprawdę niedobrze i czułam skręcający się żołądek. Może dlatego, że opisy są naprawdę przejmujące, może dlatego, że w ostatecznych rozrachunku stawką staje się życie dziecka. A może po prostu dlatego, że tortury przywoływane w powieści mają analogie w historii. Źródła potwierdzają te barbarzyństwa, które popełniano w akcie zemsty, przebłagania bogów, czy wreszcie pewnie i dla zaspokojenia chorych żądz.
Reasumując stwierdzam jednak, że warto sięgnąć po tą lekturę. Głównie ze względu na ogromny warsztat autora i jego dociekliwość. Mimo, że rozwiązanie tytułowego sekretu faktycznie zachwiałoby podwalinami trzech wielkich religii, jest dużo bardziej prawdopodobne, niż rewelacje zawarte w „Kodzie da Vinci”. Ciekawi mnie, czy to prawdopodobieństwo wynikać może z faktu, że zagadka dotyczy czasów, o których tak naprawdę wiemy bardzo niewiele. Początki dziejów naszej kultury, wierzeń, czy wręcz gatunku homo sapiens kryją mroki historii, które z dużą dozą pewności nigdy nie zostaną rozwiane. Tom Knox serwuje nam świetne rozwiązanie, nie do końca niemożliwe, choć podobno wielu badaczy bardzo szybko obalało jego teorie. Jak jednak udowodnić, że coś nie miało miejsca, skoro nie wiemy z całą pewnością, co miało?
Jestem daleko idącym sceptykiem, jeśli chodzi o historię. Nie lubię podejścia popularno-naukowego do tej dziedziny, ale fikcja literacka rządzi się swoimi prawami. Kiedy jest to fikcja takiego rodzaju, jak „Sekret Genesis” nie pozostaje mi nic innego, jak tylko książkę polecić. A jeśli nie samą książkę, to chociażby kilka artykułów, które wyskoczą po wyguglowaniu „Gobekli Tepe”. Warto!

środa, 25 czerwca 2014

Żelazna dziewica


Miało być o książce, którą ostatnio czytałam, ale doszłam do wniosku, że muszę się Wam czymś pochwalić i podzielić pozytywną energią. Wczoraj miałam zaszczyt i przyjemność być na koncercie Iron Maiden. Było po prostu rewelacyjnie! Atmosfera udzielała się już od samego wjazdu do Poznania. Potem mega korki, hot dogi na stacji benzynowej i szał radości po wejściu na stadion. Jako suport wystąpił Slayer i choć to zbyt ciężka muzyka, jak na mnie, to i tak trzeba przyznać, że dali czadu. Jedynym minusem było nagłośnienie. A może sprzęt nie wytrzymywał decybeli wytwarzanych przez struny głosowe Arai.




Tuż przed dziewiątą na scenie pojawił się Bruce Dickinson i spółka. Obserwując ich można dojść do wniosku, że chyba podpisali pakt z diabłem, bo tyle witalności nie spodziewałabym się i po osobach 10 lat młodszych od członków zespołu. Nie zabrakło największych przebojów. Szalałam przy „Run to the hills”, a śpiewane przez ponad 25 tys. gardeł „Fear of the dark” po prostu wprawiało nas w euforię. Muszę wspomnieć o świetnej scenografii zmieniającej się co chwila i efektach pirotechnicznych. Było GENIALNIE! A na koniec powrót na stare śmieci do budki z kebabem, zupełnie jak za studenckich czasów. Plus mega towarzystwo w postaci Męża i Kumpla Łukasza. Czego chcieć więcej? Pozostaje mieć nadzieję, że za kilka lat na podobne koncerty będziemy jeździć z Łucją. A teraz wybaczcie, idę odsypiać. Meeeega uściski ślę wszystkim!

czwartek, 19 czerwca 2014

Papierowe ewolucje


Jako, że ostatnio było dużo okazji, postanowiłam porobić trochę kartek. A to imieniny koleżanek z pracy, a to powrót kolegi po urlopie tacierzyńskim, a to ślub kumpla. Znajoma poprosiła też o kartkę na 50 rocznicę ślubu swoich teściów. Mam więc ostatnio w domu kartkowy urodzaj. Jak już siadam do ich robienia, to powstaje kilka od razu, bo szykowania (rozkładania wszystkiego) i sprzątania jest potem co nie miara.








Wiem, że to nie są kartki jakieś specjalnie piękne, ale jak sobie patrzę na te, które robiłam jeszcze w ubiegłym roku, to widzę postęp. Między innymi dzięki Mamie, Siostrze i Szwagrowi, którzy mi co chwila podsyłają jakieś kwiatki, tasiemki, papiery, czy dziurkacze. Ostatnią taką dostawą pochwalę się Wam następnym razem, bo jeszcze nie pstryknęłam fotki.
Tymczasem Łucja właśnie szykuje się do drzemki i oglądamy „Dinopociąg”. Dowiedziałam się, że dinozaur, którego Wam ostatnio pokazywałam, to diplodok, czy tam inny zauropod. Eh, jak to się człowiek uczy całe życie! A propos uczenia się, to czytam teraz świetną książkę, ale może poświęcę na nią osobny post. Dla mnie, fanki archeologii, to prawdziwa gratka.
Miłego długiego weekendu Wam życzę!

niedziela, 15 czerwca 2014

Mega dinozaur


Lubię wyzwania. To już wiecie. Jeśli chodzi o szycie, to wszystko jest dla mnie swojego rodzaju próbą sił. Z natury nie lubię porzucać pomysłu tylko dlatego, że jest nowy, czy wydaje się nie do zrealizowania. Oczywiście wszystko w granicach rozsądku. Była Peppa, była Myszka Miki… Może nie do końca mi się wszystko udaje tak, jakbym chciała, ale w końcu człowiek uczy się na błędach. Kiedy kolega poprosił mnie o dinozaura dla swojego chrześniaka nie było opcji, by odmówić. Ale był to dinozaur nie byle jaki. Miał być określony gatunek, którego nazwy oczywiście nie pamiętam. Taki wielki, roślinożerny z długą szyją. Próżno było szukać formy na mojej ulubionej stronie, albo na stronach polskojęzycznych. Na jakiejś amerykańskiej wreszcie znalazłam. Wydrukowałam. Wtedy się okazało, że dinozaur będzie naprawdę wielki. Wykroiłam, uszyłam… A potem zużyłam wszystką watolinę, jaką miałam w domu, żeby tego dziada wypełnić. Wyszła taka oto dino-poduszka:



Udało mi się trafić w gust małego paleontologa. Dla mnie to najważniejsze. Sami wiecie, jakie dzieci potrafią być wymagające :D 
A czy Wy również przeżywaliście w dzieciństwie fascynację dinozaurami? Ja mam gdzieś do tej pory zeszyt, który przerobiłam na coś w rodzaju gazetki. Zrobiłam go jak miałam może z 11 lat. Była krzyżówka i przepisane z encyklopedii notatki, a także rysunki. Nie było Internetu, nie było pieniędzy na drogie figurki, a może nawet figurek nie było? Nie pamiętam. Radziłam sobie, jak umiałam (laptopa zrobiłam sobie z kartonu :D). Chciałabym Łucję nauczyć, że wiele zabawek można zrobić samemu, np. kuchenkę można zrobić z pudeł (widziałam bajeczną na zszywka.pl). Marzy mi się, że obie będziemy się przy tym świetnie bawić!
Pozdrawiam Was niedzielnie!


czwartek, 12 czerwca 2014

Serduszkowe zawieszki


Czerwiec w pełni. Całe popołudnia spędzamy z Łucją na zabawie, czy to na ogródku u Teściów, czy to w piaskownicy, czy – wobec kapryśnej pogody – po prostu w domu. Wieczorami siadam do swoich robótek. Ostatnio pochłaniają mnie dwa rodzaje rękodzieła – szycie i kartki. Zarówno w pierwszym, jak i w drugim przypadku ciągle się uczę, ale satysfakcję mam ogromną. Ostatnio nawet podwinęłam Mężowi spodnie! Banał, powiecie, ale do tej pory zawsze prosił Babcię, albo Ciocię, a teraz mogę to zrobić sama! To dla mnie bardzo ważne, nawet jeśli to najprostsza rzecz na świecie. Bo to tak, jakbym ja prosiła Teścia na przykład żeby mi wywiercił otwór w ścianie. Są po prostu rzeczy, które małżonkowie powinni dla siebie robić i ja za takowe w naszym przypadku uważam podwijanie spodni. Możecie mnie wyzywać od kur domowych, ale co ja zrobię, że lubię dbać o Męża? A że mogę liczyć na wzajemność, to sprawia mi to podwójną przyjemność. Ale dość o małżeńskich obowiązkach. Dziś chciałam Wam pokazać serduszka z lawendową wkładką, które uszyłam niedawno. Beżowe powędrowało do blogowo-archiwalnej koleżanki Ani. Dwa białe były nagrodami w moim majowym candy. We wszystkich przypadkach transfer wykonałam za pomocą napracowanki. Zapraszam do obejrzenia kilku fotek!






Do zobaczenia wkrótce!

poniedziałek, 2 czerwca 2014

Truskawkowe ciastko


Wspominałam ostatnio o projektach na dzień dziecka. Jednym była Peppa, a jakże! Ale o niej napiszę kiedy indziej, bo nie chcę być monotematyczna. Dziś będzie o zupełnie nowym wyzwaniu, jakie postawiła na mojej drodze koleżanka z pracy. Spodobały się jej moje maskotki i zapytała, czy znam bajkę pt. „Truskawkowe ciastko”. Oczywiście, że znam! – odrzekłam i przewidując już kolejne pytanie uśmiechnęłam się szeroko. Niestety nie chodziło o uszycie lalki, a o torbę, najlepiej formatu A4 z wizerunkiem słodkiej bajkowej dziewczynki. „Prosta sprawa!” pomyślałam i zanim wróciłam do swojego pokoju miałam już w głowie projekt. Warunkiem realizacji było znalezienie odpowiedniego materiału. Dla minimalizacji kosztów wybrałam się do sh. Trafiłam idealnie! Bluza z grubego czerwonego sztruksu i dzianinowy sweterek w zielono-białe paski były tym, czego szukałam! Przez chwilę nie mogłam uwierzyć we własne szczęście! Ale po kolei. Na początku pomyślałam, że zrobię naprasowankę. No bo przecież to jawiło się jako najprostsze i najszybsze rozwiązanie. Ale żebym ja szła na łatwiznę? No co to, to nie! Ruszając więc na mój branżowy zjazd odbywający się na Śląsku spakowałam tamborek i torbę z kordonkami i igłami. Musiałam wyglądać komicznie w pospiesznym autobusie do Katowic wyszywając, kiedy normalni ludzie po prostu spali. Efekt był taki, że czas zleciał mi nadzwyczaj szybko, a obrazek wypełnił się w połowie. Po intensywnych trzech dniach zjazdowych wyszyłam resztę, tym razem w pociągu. Teraz efekt był taki, że wróciłam do domu maksymalnie niewyspana. Ale co tam!


Chyba było warto… Co prawda oczy dziewczynki wyszły jakieś takie przerysowane, ale okazało się, że nie będzie czasu ich zmienić, bo zgubiłam po drodze jeden dzień i na realizację projektu miałam… cały wieczór! Na szczęście w pasmanterii znów mi się poszczęściło i znalazłam wszystko to, co chciałam. Przezornie zaopatrzyłam się w najgrubszą możliwą igłę. I jeszcze dziś dziękuję za to niebiosom, bo normalna mi się złamała przy pierwszym grubszym przeszyciu. Koniec końców, tuż po północy ze środy na czwartek w ubiegłym tygodniu robiłam zdjęcia, które ilustrują niniejszy post.





I tak sobie teraz myślę, że pierdoły Wam tu piszę i rozwodzę się nad każdą rzeczą, którą zrobię, ale tak naprawdę, to w każde moje mniej lub bardziej udane dzieło wkładam mnóstwo serducha. Każde zyskuje swoją określoną historię. Mała dziewczynka, która została nową właścicielką torby nigdy się raczej nie dowie, że Truskawkowe Ciastko przejechało ze mną pół Polski, zanim do niej trafiło. I że w gruncie rzeczy powinnam podziękować jej mamie za to, że dała mi możliwość zrobienia czegoś zupełnie nowego z jednej strony i powrotu do mojej ogromnej pasji, jaką jest wyszywanie, z drugiej. Koniec końców powstała truskawkowa torba z kieszonkami i breloczkiem. Nie mogłam się też powstrzymać przed dodaniem truskawkowych guziczków!



Mam jedynie nadzieję, że udało mi się wywołać na twarzy siedmioletniej dziewczynki choć mały uśmiech. 
W tej owocowy klimat wpisuje się jak najbardziej koktajl, którym raczymy się wieczorową porą od kilku dni. Mmmm!


Pozdrawiam Was cieplutko i truskawkowo!