czwartek, 29 września 2011

Dyńkowe czary-mary

Czymże jest jesień bez robienia przetworów, zbierania, suszenia, magazynowania? Jeśli dołączyć do tego feerię barw i cudowne, kuszące zapachy, to mamy potężną dawkę pozytywnej energii, która - dobrze pożytkowana – może starczyć nam aż do wiosny.
Widziałam już na Waszych blogach słoiki z najróżniejszymi miksturami, więc i ja się pochwalę. A co! Mój najnowszy wynalazek to dżem pomarańczowy z dyni. No, może nie od razu wynalazek, bo patentu nie mam, ale zapamiętałam to cudo z dzieciństwa, kiedy moje Mama eksperymentowała z wszelkiej maści marmoladami i sałatkami z ogórków. Jako, że chciałam pozostać wierna jej kuchennym poczynaniom, nie sprawdzałam nigdzie przepisu i postanowiłam wszystko zrobić tak, jak utkwiło mi w pamięci. Dałam więc 2/3 sporej dyńki pokrojonej w kostkę, 5 jabłek, 3 pomarańcze (skórkę starłam na tarce, miąższ obrałam z białych błonek), 1 aromat pomarańczowy do ciast oraz cukier żelujący w proporcji 1:1 z owocami. Na koniec, żeby niejako przypieczętować smak, dodałam łyżkę imbiru w proszku. Jak już się wszystko ładnie rozgotowało, zrobiłam co trzeba blenderem, żeby nie pływały mi w dżemie żadne farfocle. Potem do słoików, do góry dnem i pod kocyk. No i dżem pomarańczowy z dyni gotowy! Oczywiście pewnie u profesora Snape'a miałabym dwóję z eliksirów za zachwiane proporcje i dużą dozę przypadku, ale co tam – liczy się inwencja twórcza! Gotując rzadko trzymam się przepisu, a potem jem pierwsza, żeby sprawdzić, czy się nikt nie zatruje. Dżemik próbowałam, więc spoko, można robić i jeść! Bon apetit!


(na zdjęciu, choć słabo widać, jest jeszcze sos do mięs jabłokowo-jarzębinowy i sznur z prawdziwków znalezionych całkowicie przypadkiem)

Do dżemu dałam 2/3 dyńki, bo resztę zużyłam wcześniej do zupy – kremu. Generalnie, to mogłabym takie zupy jeść codziennie. Kremy w sensie. Nawet mój M., który za zupami nie przepada, ale jak mu żadne warzywo nie pływa po talerzu, je, aż mu się uszy trzęsą. Nie wiem, skąd obrzydzenie facetów to wszelkiej maści zieleniny i marchewiny, ale prawie każdy mężczyzna, którego pytam, to mówi, że z zup najbardziej smakuje mu schabowy... Wiem już, że jak będę kiedyś w przyszłości naszemu dziecku przecierki robić, to podwójne porcje, bo M. też się pewnie załapie na pyszną zupkę i nawet się nie dowie, że przemyciłam tam jakąś pietruszkę (tfu!), czy kalafiora (ble!).

Tymczasem wracając do dyńki i pozostając jednocześnie w męskim klimacie muszę dodać, że oczyściłam i ususzyłam wszystkie dyniowe pestki. Podobno dobrze wpływają na naszych ukochanych, więc trzymam je zamknięte szczelnie w słoiku. Przydadzą się, jakby np. podczas jakiejś zamieci śnieżnej zgasło światło :)

wtorek, 27 września 2011

Buciki (i znowu grzyby)

Znalezione pewnej słonecznej niedzieli na giełdzie samochodowo-starociowej w Kaliszu z miejsca stały się obiektem moich westchnień. Zakupione za kilka złotych uzyskały nowy look jeszcze tego samego dnia i zdobią teraz kuchenne okno. Starałam się ozdobić je techniką patchworku i jakoś tak chyba nawet wyszło. W każdym razie jestem zadowolona.




Zadowolona jestem także po dzisiejszym grzybobraniu. Wczoraj, zupełnie przypadkiem znaleźliśmy dwa piękne borowiki, które już wiszą na sznurku. Dziś pojechaliśmy do lasu i wróciliśmy z koszykiem najróżniejszych grzybów: podgrzybki, prawdziwki, kurki, maślaki… W całym domu pachnie! Nie wiem, jak można nie lubić jesieni...

poniedziałek, 26 września 2011

Ikony (poweselnie)

Po różnych perypetiach i odwołanych warsztatach z tworzenia ikon postanowiłam sama wziąć się za ich zrobienie. Pretekstem były imieniny Babci, której obiecałam coś specjalnego. Same ikony wyszły tak sobie, zdjęcia też są bardzo kiepskie, bo robione na bardzo szybko, tuż przed spakowaniem jednej i sprzedaniem drugiej. Przy okazji przekonałam się, że jestem mistrzynią w znajdowaniu substytutów – zamiast złotej folii użyłam po prostu farby, kilka spękań, trochę przecierania, mała patynka i gotowe! Voila! Tylko lakierowanie doprowadzało mnie do szału... Jak zawsze zresztą.



Tymczasem, jak w tytule, odpoczywamy po weekendowo-weselnym szaleństwie. Nawet nie przejrzałam jeszcze zdjęć, więc nic tu nie wrzucam. Eh, nie mogę się nadziwić, że najmłodszy brat mojego M. jest już "Mężem"! To tylko uświadamia nam, jak czas szybko leci. No cóż, pozostaje mi tylko życzyć sto lat Młodej Parze (a wierzcie mi na słowo, Parą są cudowną!)

środa, 21 września 2011

Decoupage'owe początki

Jakieś dwa lata temu, albo i nawet więcej, odkryłam serwetkową metodę zdobienia przedmiotów. Skradła ona moje myśli i serce. Niestety początki w nowej pracy i ogólna sytuacja długo nie pozwalały mi chociażby spróbować rozwinąć nowe zainteresowanie. Wiosną rok temu do działania zmusił mnie mój M., który zakupił mi w urodzinowym prezencie zestaw startowy do decou. Jak ja się wtedy cieszyłam! I jakie rozczarowanie przeżyłam, bo nic mi nie wyszło... Po krótkim załamaniu postanowiłam zabrać się do pracy ze zdwojonym zapałem. Tak powstały moje pierwsze pudełka i butelki.


Tuż przed Bożym Narodzeniem w Miejskim Ośrodku Kultury zorganizowano warsztaty plastyczne, głównie z decoupage-u właśnie. Oczywiście musiałam się tam pojawić. Tak nauczyłam się robić spękania, które wcześniej za nic nie chciały pękać (do dziś nie mam pojęcia, co robiłam źle). W trakcje dwóch wieczorów powstały dwie bombki, pudełko-serduszko (zdjęcie poniżej), trzy wisiorki i kilka kartek. Większość mojej rodziny pod choinką znalazła też ręcznie wykonane przeze mnie prezenty, m.in. takie pudełeczko:


Wszystko to sprawiło, że posypały się zamówienia, najpierw od rodziny, potem od znajomych.

komplecik dla Teściowej

wazon dla Cioci I.

Nie jestem może wirtuozem pędzla i nie potrafię zrobić ładnego cieniowania, czy jakichś zaawansowanych efektów 3D itp. Najważniejsze jednak, że moje hobby znalazło uznanie w oczach najbliższych, a dla mnie to największa nagroda za pracę.

***

Tak mi się przypomniało... Czy też kiedyś miałyście tak, że ktoś nie chciał przyjąć od Was prezentu, bo myślał, że oczekujecie czegoś w zamian? Codziennie spotykam się z niezrozumieniem dla bycia bezinteresownym... Jak wytłumaczyć komuś, że sama możliwość obdarowania jest najlepszą zapłatą? To oczywiście nie we wszystkich przypadkach się zdarza, ale faktycznie często niektórzy są wręcz onieśmieleni, jak chcę im coś dać tak od siebie. Nie wiem, chyba kryzys wiary w ludzi nas ogarnął...

wtorek, 20 września 2011

Rodzinka królików

W lutym tego roku moja serdeczna przyjaciółka urodziła córeczkę. Jako, że lubię obdarowywać znajomych własnoręcznie zrobionymi przedmiotami, postanowiłam A. uszyć królika. Jak się okazało był to doskonały pomysł, zarówno Mała jest zachwycona, jak i ja sama, bo w królikach zakochałam się od pierwszego wejrzenia i chciałam spróbować stworzyć coś tak słodkiego. Wyszperałam w Internecie (niestety nie pamiętam gdzie, kiedyś, kiedy jeszcze nie miałam bloga w planach, nie zwracałam na takie rzeczy uwagi) wykrój i zabrałam się do pracy. Potem pokazałam zdjęcie koleżance w pracy i zamówiła kolejnego dla swojego wnuczka. Pol (tak został ochrzczony królik w pasiastych spodenkach) szybko doczekał się brata, bo zachwyciła się nim koleżanka koleżanki. Tak powstał kolejny królik, który – mam nadzieję – cieszy czyjeś małe serduszko. Na wiosnę zawiesiłam szycie królików, ale jako, że jesień już za progiem, pewnie niedługo powstaną następne. Tymczasem przedstawiam Wam Pola i jego rodzeństwo:

poniedziałek, 19 września 2011

Grzybobranie

W tym roku lasy odwiedziliśmy tylko raz, jak do tej pory, a i grzybów było jak na lekarstwo, więc nie bardzo jest się czym chwalić. Ale las, to przecież nie tylko grzyby. Mój koszyk obfitował w inne leśne skarby, a aparat w zdjęcia. Cudowny, słoneczny dzień był wytchnieniem i odpoczynkiem od szarej rzeczywistości. Tak chciałabym zostać między drzewami i słuchać, jak szepczą do siebie i jak tulą się w wietrznym uścisku...



A skoro w temacie grzybów jesteśmy, to chciałabym Wam zaprezentować pojemniki na te suszone - dwa słoiki z kolorowymi „kapturkami” oraz stara poszewka na jasiek, która diametralnie zmieniła swoje przeznaczenie.

Pozdrawiam i życzę dużo słoneczka i dużo grzybów w lasach!

sobota, 17 września 2011

Powitalny

Niniejszym chciałabym się przywitać z wszystkimi, których los jakimś cudem skieruje w to akurat miejsce. Od roku już, albo i dłużej, odwiedzam blogi o tematyce wnętrzarskiej i rękodzielniczej. Nie mniej czasu upłynęło od kiedy sama zaczęłam tworzyć. Ale oczywiście siedzący we mnie skrzacik zasiał z miejsca we mnie ziarno niepewności – przecież moje wytworki nie są nawet w połowie tak piękne, jak te prezentowane na innych blogach! Przecież moje decopage’owe butelki są proste, a pudełka jakieś takie bez polotu… Ale koniec z tym! Mimo, że skrzacik ciągle gdzieś tam siedzi i szepcze cichutko, postanowiłam wreszcie podzielić się publicznie tym, co robię, co sprawia mi przyjemność i – przyznam szczerze, nawet mimo wielu niepowodzeń – ogromną satysfakcję. Z góry proszę o wyrozumiałość, bo to moje pierwsze kroki z tak zaawansowanym informatycznie świecie  Te wszystkie html-e i url to dla mnie czarna magia, nie wspominając już o blogowym savoir vivre, tych wszystkich candy itp. Tzn. wiem, że coś takiego jest i w ogóle, a jeszcze tego nie rozpracowałam.
Żeby nie było tak sucho i bez zdjęcia, zacznę od haftu, bo to były moje rękodzielnicze początki. Hy-hym, dawno, dawno temu… (jakieś 6 albo 7 lat):