poniedziałek, 26 listopada 2012

O tym jak oczekiwanie sprzyja pracy


Dokładnie, jak w tytule wpisu – oczekując na Wielkie Wyjście nie mogę usiedzieć w miejscu, a raczej siedzieć bezczynnie. Bardzo się już z Mężem niecierpliwimy, mimo że do godziny zero zostały jeszcze 3 dni. Ale tak to jest, jak sobie człowiek ubzdura, że urodzi wcześniej… W każdym razie wczoraj udało mi się podłubać szydełkiem oraz igłą i nitką. Powstał naszyjnik oraz broszka. 



Materiał, to dwa rodzaje lnu – w kolorze naturalnym i barwiony w delikatne paseczki, do tego cała masa koralików drewnianych i z tworzywa, znalazł się też jeden guzik, choć trudno go dostrzec. Zrobiłam też trzy kwiatki na szydełku (koślawe, ale moje kwiatki to czysta improwizacja, robione na wyczucie, bez żadnego wzoru). Też trochę zginęły w całości. Jako uzupełnienie dodałam wełniany łańcuszek. 
Takie dłubanie bardzo mi się spodobało, bo wymaga skupienia. Zaraz zabieram się za następny projekt, tym razem w brązach. Jeśli ktoś chciałby nabyć ten naszyjnik, to jest on dostępny TU.



A to już kolejna szydełkowa wariacja na temat kwiatków, broszka. Czy urodziwa? Nie wiem, coś mi nie pasuje, ale może to przez hormony, bo mało rzeczy, które ostatnio zrobię mnie zadowala… 

Życzę Wam miłego tygodnia!!!

sobota, 24 listopada 2012

Zawieszki dla Piotrusia


Dziś nie będę się rozpisywać, bo w takiej sytuacji nie trzeba słów, tylko czynów. Zapewne wiele z Was słyszało już o kiermaszu rękodzieła na rzecz chorego Piotrusia. Możecie o tym przeczytać TU.


Nie sądziłam, że zdążę, ale się udało! Zrobiłam takie oto zawieszki:






Na kiermasz powędrowały dwa serduszka i ta pasiasta. Czarno-biała będzie częścią innego przedsięwzięcia, ale o tym w swoim czasie.
Z samiutkiego rana pobiegłam (no ok, potoczyłam się) na pocztę. Zawieszki poleciały w Polskę. Mam nadzieję, że znajdzie się ktoś, komu się spodobają.
Z całego serducha namawiam Was do pomocy! Jest jeszcze trochę czasu, żeby coś wykonać.
Pozdrawiam ciepluteńko i życzę miłego weekendu!


środa, 21 listopada 2012

W przededniu...


Na początek bardzo, bardzo Wam dziękuję za wszystkie ciepłe słowa i życzenia pod ostatnim postem! To naprawdę budujące i jestem pewna, że jak tyle z Was ściskać będzie kciukasy, to poród to będzie pikuś, a pobyt w szpitalu wyda się chwilą :D Dziękuję Wam z całego serducha!
Witam także serdecznie nowe Podczytywaczki :D

Tymczasem  w oczekiwaniu na Córkę przedstawiam Wam dziś kilka ostatnich prac (ciekawe ile jeszcze mi się uda Wam pokazać, zanim Łucja zdecyduje się na Wielkie Wyjście…).

Na prośbę Męża zrobiłam butelkę na świąteczną nalewkę dla jego kolegi. Chciałam, żeby prezent był mocno zimowy ze względu na zbliżające się Boże Narodzenie.


Do urzeczywistnienia pomysłu posłużył mi ulubiony świąteczny motyw serwetkowy oraz pasta strukturalna (kupiłam w Netto za 9,90 całe 200 ml i zakochałam się od pierwszego nałożenia!). I tak na marginesie mała rada – jeśli złamie się Wam przypadkiem nóż, nie wyrzucajcie go. Świetnie nadaje się jako szpachelka! Ta butelka jest moją, zaraz, niech policzę, czwartą pracą z użyciem pasty, ale pierwszą, w której wykorzystałam ten produkt na tak wielką skalę. Mam nadzieję, że efekt śnieżnej zaspy wyszedł dobrze. Na koniec brokacik (za radą Grodzi, która na swoim lampionie uzyskała rewelacyjny efekt szronu za pomocą brokatu właśnie) i gotowe.



W post produkcji butelka zyskała jeszcze zawieszkę z napisem „Wesołych Świąt!”. Mam nadzieję, że przyszłemu właścicielowi się spodoba. A swoją drogą myślicie, że ten „medalion” na butelce zostawić tak jak jest, czy może go jakoś podrasować? A jeśli tak, to jak? Mnie coś wena w tej kwestii opuściła…

Kolejny jest wazonik dla Wujka zrobiony na prośbę Teściowej. Miał być zielony, całoroczny. Ileż ja się namęczyłam z uzyskaniem odpowiedniego koloru farby!


Wazon wyszedł cokolwiek niedoskonale. Po pierwsze z powodu pośpiechu, w którym go wykonywałam. Po drugie, z powodu pękniętej tubki ze złotą konturówką. Musiałam bardzo niewygodnie uchwycić opakowanie i z tego względu farbkę naniosłam krzywo i nierównomiernie. Ale wujkowi i tak się podobało. Tylko, że chyba każda z nas chciałaby, żeby wszystkie jej prace wyglądały nieskazitelnie i wszystko było równiutkie i idealne… No cóż, mnie nie za każdym razem wychodzi i zdążyłam się z tym pogodzić :D

A na koniec coś innego – dwie karafki.


Tą większą zrobiłam jakieś 10-12 lat temu. Tak, tak! Sama przyrządziłam z własnoręcznie zebranych i ususzonych kwiatów i perfum pod pouri, które w niej się znajduje. Możecie nie wierzyć, ale jak się karafkę odkorkuje, to nadal czuć ten piękny zapach!  Mieszankę robi się naprawdę bardzo prosto – wystarczy zebrany susz włożyć do foliowej torebki, dolać kilka kropel ulubionego olejku zapachowego, zamknąć bardzo szczelnie i odstawić w ciemne miejsce na 2-3 tygodnie. Potem wyciągnąć, wysypać na miseczkę, czy co tam Wam przyjdzie do głowy i gotowe! Można się cieszyć pięknym zapachem. A wracając do moich karafek, to tą mniejszą dostałam ostatnio od Teściowej. No i nie mogłam się powstrzymać, po prostu musiałam dorobić ją do kompletu.


W środku znajduje się tylko jedna różyczka z listkami i piórko. Na razie nie mam korka, bo okazało się, że szyjka jest nadzwyczaj szeroka (czego na pierwszy rzut oka nie widać). Dodałam zawieszkę, którą ostatnio dostałam od Mamy (wśród wielu innych przydasi). Teraz we dwie stoją dumnie na półce z książkami. Oby mi tylko z tej dumy nie pękły!

Żegnam się z Wami w fantastycznym nastroju, ponownie nie wiedząc, czy to już na dłużej, czy jeszcze nie… W każdym razie – do następnego posta! Moc wirtualnych przytulasków ślę do Was w to mgliste przedpołudnie!

niedziela, 18 listopada 2012

Dla Łucji :D


Godzina zero co raz bliżej. Odliczam już dni do rozwiązania. Jak zniknę z dnia na dzień, to wiedzcie, że coś się dzieje :D A jak zniknę, to nie wiem, kiedy wrócę. Wiecie, Dzieciątko będzie najważniejsze. Tym bardziej, że zanosi nam się na dłuższy pobyt w szpitalu, ale nie chcę się przejmować na zapas. Zamiast tego pochwalę się trochę rzeczami dla naszego Maleństwa.


Aniołka dla Łucji wyciął ze sklejki mój Mąż. Podobne widziałam u Danqi. Bardzo mi się spodobały i jak jakiś czas temu kupiłam nowe serwetki, to od razu wiedziałam, że muszę je wykorzystać na takiego właśnie aniołka. Ma już więc nasza Córcia pierwszego opiekuna.


A to już przepiękna ramka od mojej matki chrzestnej, Cioci Teresy. Ciocia mieszka w Stanach i już kilka dni temu przysłała nam paczkę, a w niej piękne ciuszki, pierwsza śmiejąca się lalka i ta ramka właśnie. Kiedyś widziałam podobną, tzn. też z miejscem na zdjęcia z kolejnych miesięcy pierwszego roku życia i byłam oczarowana. Możecie sobie więc wyobrazić, jaka była moja radość, gdy zobaczyłam to cudeńko. Zwróćcie uwagę na detale:




No i takie to piękne rzeczy dostajemy, my i Łucja. Bo zanim ona będzie zwracać uwagę na takie rzeczy, to my zdążymy się nimi nacieszyć. Spójrzcie np. na tą bransoletkę. Niby nic, a jednak... Dostaliśmy ją w szkole rodzenia i tak jakoś zaczęłam nosić. Pewnie potem ten słodki wózeczek wykorzystam do czegoś innego.



Jako, że w naszym M cierpimy na notoryczny brak miejsca, nie mogliśmy sobie pozwolić na urządzenie osobnego pokoju dla Małej. Przesunęliśmy więc łóżko i wcisnęliśmy łóżeczko. Obok postawiłam koszyk na wszelkie przydatne rzeczy – oliwki, smoczki i takie tam.



Koszyk ozdobiłam konikiem, którego kupiłam w ubiegłym roku na targach rękodzielniczych w Poznaniu. Wtedy jeszcze nie byłam w ciąży, ale marzyłam o takiej zawieszce dla mojego Dzieciątka.

I na koniec zawieszki-serduszka.


Są bardzo niekształtne, koślawe wręcz, ale ja je tylko ozdabiałam. Dostaliśmy je w komplecie do zamówionego w Internecie łóżeczka. Razem z łóżeczkiem był baldachim, którego jednak montować nie będziemy, no i pod kolor baldachimu dołączono te właśnie serduszka. Żal było patrzeć, ale i żal wyrzucać. Dodałam więc naprasowanki, które też już dawno leżały w szufladzie, kilka tasiemek, guzików… i powstała ozdoba, która zawisła nad łóżeczkiem. Pewnie ją zdejmę, jak się dorobimy karuzeli, ale póki co, niech sobie będą.




Tymczasem idę z pieskiem na spacer. Krótka przechadzka z rana pozwoli rozprostować mi obolałe kości i dotlenić ściśnięte płuca :D

Miłej niedzieli! Trzymajcie się cieplutko!

czwartek, 15 listopada 2012

Zakładka, zawieszka i znowu… jabłecznik :D


Kilka dni temu okazało się, że stuknął mi 1000 komentarz. Z tej okazji obdarowałam osobę, która go zostawiła. Tą osobą okazała się Agnieszka z Agato.Art, o czym już pisałam. Dziś przyszła pora na zaprezentowanie tego, co jej podarowałam, a były to m. in. dekupażowa zakładka i różana zawieszka. Aga już je prezentowała u siebie, ale ja też się chwalę. A co tam!



Dzyndzelek do zawieszki też robiłam sama. To był mój dzyndzelkowy pierwszy raz, ale się udało. 


Zegarek na zawieszkę jest naniesiony za pomocą papieru do transferu. Domek z zawieszki wyszedł trochę przypadkiem, tzn. zobaczyłam, że to domek dopiero po tym, jak zawiązałam górę. Fajnie jak czasami coś wyjdzie tak całkiem spontanicznie.

A na deser szarlotka apple pie. Przepis wygrzebałam dawno temu w necie i już nie pamiętam gdzie. Ale przecież to nieistotne. Najważniejsze, że ciasto pyszne i Mąż zadowolony, jak mu serwuję takie delikatesy :D




Przepis:

Składniki:
- Ciasto:
- 2 szklanki mąki
- 3 łyżki cukru
- 15 dag zimnego masła
- 2-3 łyżki lodowatej wody
- 1 jajko
- cukier
Nadzienie:
- 1.2 kg jabłek (np. red delicious lub szara reneta) obranych i pokrojonych na ósemki
- 1 łyżka wody
- 1 łyżka soku z cytryny
- 1/3 szklanki cukru
- 1/2 łyżeczki cynamonu
- 2 łyżki mielonych migdałów

Sposób przyrządzania:

Przygotuj ciasto: rozetrzyj palcami mąkę z cukrem i kawałkami masła. Powoli, ciągle rozcierając, wlewaj wodę. Zagnieć, zawiń w folię i włóż na 30 minut do lodówki. Rozgrzej piekarnik do 190°C i zrób nadzienie: jabłka włóż do rondla i polej wodą. Przykryj i duś 5 minut, co jakiś czas potrząsając rondlem. Dodaj cukier, sok cytrynowy i cynamon. Ciasto podziel na 2 nierówne części (2/3 i 1/3 objętości). Większą porcję rozwałkuj i wyłóż dno i boki formy na tartę (śred. 24 cm). Posyp migdałami, na wierzchu rozłóż jabłka. Rozwałkuj resztę ciasta, pośrodku wytnij otwór w kształcie gwiazdki. Tą porcją ciasta przykryj jabłka. Sklej brzegi spodu i wierzchu ciasta. Posmaruj jajkiem i posyp cukrem. Piecz 30 minut.

***

Pod ostatnim postem Grodzia zapytała mnie o konturówki, których używam. Tak sobie pomyślałam, że praktycznie nie piszę o produktach, na których pracuję, więc oto i rzeczone konturówki:


Polecam te z Renesansu i DECORfin, te w zielonym opakowaniu nie są zbyt dobre, zwłaszcza dla osób początkujących. Poza tym dość często podajnik się po prostu zapycha. W każdym razie uwielbiam używać konturówek. Można nimi nadać pracy zupełnie inny charakter, czy nawet pozbyć się delikatnych niedoskonałości najzwyczajniej w świecie je zakrywając.

I na koniec coś, co widziałam już u wielu z Was i do czego pewnie Was namawiać nie muszę – wspomaganie rękodzielników poprzez kupowanie ich wyrobów. Fajna akcja przed świętami i nie tylko.





poniedziałek, 12 listopada 2012

Zapasy na zimę :D


Na początku chciałam Wam serdecznie podziękować za tak wiele miłych słów pod ostatnim postem. Nie sądziłam, że tekst o Londynie tak się Wam spodoba. Przyznam się, że kiedyś sporo pisałam, zarówno wierszy, jak i opowiadań. Ale gdzieś po drodze wena się skończyła, brakło czasu i pisanie się skończyło. Może kiedyś podzielę się z Wami jakąś opowieścią grozy (bo w zasadzie tylko takie pisałam). Jak będziecie miały ochotę poczytać, to w sumie, czemu nie :D

Tymczasem długo się zastanawiałam, co dziś Wam pokazać. Ostatnio nadłubałam tyle rzeczy, że naprawdę nie wiem, od czego zacząć. Tak sobie myślę, że to wszystko zrobiłam na zapas, żeby mieć o czym pisać w grudniu, kiedy zajęta będę przede wszystkim naszym Maleństwem. Z resztą znowu mogę sobie planować różne wersje życia po narodzinach Łucji, a pewnie okaże się, że ona wszystko zweryfikuje. A nuż będzie większość czasu przesypiała i da mi czas na moje dłubaniny.

Jako pierwsze świecznik i lampion świąteczny dla mojej Siostry.


Zobaczyła u mnie ostatnio inne lampiony (ponudzę Was nimi w grudniu) i zażyczyła sobie podobny w kolorach biało-srebrnych, ponieważ tak będzie stroiła mieszkanie na święta. Jako, że nie miałam zbyt dużego wyboru, jeśli chodzi o dobór serwetek, wyszło, jak wyszło. Będę może nieskromna, ale mnie tam się nawet podoba. Hehe, wiecie, że nawet o 20 wieczorem w moim mieście znalazłam srebrny brokat… W dalszym ciągu nie wiem, jakim cudem.




A to już breloczek i bransoletka zrobione ze sznurka i drewnianych koralików.



Pamiętam, jak kiedyś z Siostrą wykonywałyśmy „wieszaki” na kwiaty właśnie takim splotem. Oj, było u nas tego całkiem sporo, jako że w moim rodzinnym domu kwiaty i wszelkie rośliny były ubóstwiane. Cóż, mnie miłości do roślin doniczkowych nie zostało zbyt wiele. Ale może jakbym miała dom z oranżerią…

Na koniec zostawiłam coś pysznego, co zrobiłam już po raz…. No dobra, jak Mąż spróbował, tak mu posmakowało, że już nie pamiętam ile razy w ciągu ostatnich tygodni robiłam ten deser. Chodzi o apple crumble. Przepis odpatrzyłam od Big Mamy z bloga ZręcznaRobota.


Eksperymentuję z dodatkami. A to dorzucę rodzynek, a to płatków migdałowych (choć nie pamiętam, czy czasem tych ostatnich nie było w oryginalnym przepisie), a to zamiast zwykłego cukru sypnę cukier waniliowy. W każdym przypadku wychodzi fantastycznie (nie, że się chwalę, po prostu nie ma tu nic do zepsucia).
A potem już tylko bita śmietana, kubek herbaty i można się rozkoszować cudownym, jesiennym smakiem!



Podziwiam tych, co dotrwali do końca i pozdrawiam cieplutko życząc jednocześnie miłego tygodnia!

czwartek, 8 listopada 2012

Halo, halo! Tu Londyn!


Chyba każda z nas ma takie miejsce, jeśli do którego by się przeprowadziła, na pewno czułaby się tam jak w domu. Dla mnie tym miejscem jest stolica Wielkiej Brytanii. Szczęście (i Mama) sprawiło, że byłam tam dwa razy (nie licząc przejazdów). 


Piszę o tym z kilku powodów. Po pierwsze, bo mój Mąż właśnie stamtąd wrócił (fuksiarz!). Po drugie, bo jest jesień. A zawsze jesienią (czyli jak pada deszcz, jest chłodno, a nad ziemią zalega mgła...) dopada mnie takie dziwne coś. To nie chandra, to nie depresja. Ja uwielbiam ten stan, jestem wtedy taka.... hm... bardziej świadoma. Jakbym wierzyła w takie cuda, jak aura, to mogłabym powiedzieć, że moja przybiera wtedy postać gęstej, mlecznej mgły. We mgle nic nie widać. A co się dzieje, jak tracimy wzrok, choćby częściowo? Wyostrzają się inne zmysły. Wtedy każdy bodziec – podmuch wiatru, zapach deszczu, odczuwam dziesięć razy mocniej. Taki impuls wystarczy, by nastąpiło  swoiste zagięcie czasoprzestrzeni i przenoszę się w miejsce z moich marzeń. Miejsce, którym Londyn mógłby być („spójrz na mnie,  spójrz na niego i jeszcze raz na mnie...”). Nie Paryż, Nowy Jork, nawet nie Nowy Orlean. Londyn. Nie wiem, co mnie tak bardzo urzeka w tym mieście. Może jego wielokulturowość... ale które wielkie miasto nie jest dziś wielokulturowe? Może to ta atmosfera, żywcem wyjęta z Sherlocka Holmesa i Sweeney'a Todda... Tak, to może być to.


Wielu ludzi dziwi mi się, kiedy mówię, że lubię kiedy pada deszcz, kiedy jest mgła, albo kiedy mocno wieje. A taka pogoda jest chyba jednym z najbardziej charakterystycznych elementów Londynu. Jeśli miałabym okazję zamieszkać tam na choćby miesiąc, zrobiłabym to bez wahania. Nie wiem, czy tyle by starczyło, by zwiedzić miejsca, o których marzę – Camden, Soho, Portobello, Highgate, czy mnożące się wszędzie muzea i galerie, ale możliwość dotknięcia tego świata jest niesamowicie pociągająca.


Kiedy pojechałam tam po raz pierwszy, z Mamą, przyjaciółką i jej chłopakiem, musieliśmy zobaczyć Picadilly, pałac Bukingham, Big Bena, British Museum i Oko Londynu, wiecie, te stałe punkty na mapie turystycznej. Podobnie było za drugim razem, bo wtedy pojechałam tam z Mężem i chciałam zaczarować te wszystkie miejsca, w których byłam, by stały się „naszymi miejscami”, żebym we wspomnieniach widziała nas tam razem. Ale nie można zwiedzić Londynu w jeden dzień... ba! Jednego dnia by mi nie starczyło, gdybym chciała obejrzeć wszystko dokładnie w British Museum! W każdym razie obowiązkowe rzeczy z listy mamy odhaczone.


Tylko, że mnie ciągnie ten drugi Londyn, skryty pod płaszczykiem komercji, te ciemne uliczki, pełne staroci sklepiki i małe księgarnie, te dzielnice, w których świat stanął w miejscu, te wiktoriańskie cmentarze, będąc na których wcale nie tak trudno uwierzyć, że duchy, wampiry i inne stworzenia nocy istnieją naprawdę.  Trzeba mnie było wiedzieć, kiedy szłam Baker Street, wpatrując się we wszystkie detale niczym Watson! Za każdym budynkiem, pod każdą fasadą i w każdej budce telefonicznej oczyma wyobraźni widziałam mój ukochany, drugi Londyn. I czekałam tylko, aż pojawi się jakiś chochlik-przewodnik, skinie na mnie ręką w zachęcającym do podróży geście i pokaże mi te wszystkie zaułki i zakamarki... Swoją drogą, czy nie ciekawi Was perspektywa pojawienia się 1 wrześnie na dworcu King's Cross w celu sprawdzenia, czy nie odjeżdża czasem pociąg do Hogwartu?


Ale jest jedno, czego się boję w związku z Londynem. Boję się, że Londyn z moich wyobrażeń istnieje tylko w mojej głowie, że jest fantasmagoryjną, romantyczną imaginacją, zlepkiem obrazów wyczytanych w książkach i obejrzanych w filmach... I nie wiem, czy wolałabym zobaczyć to na własne oczy, czy pozostać w świecie marzeń...

Po tych refleksjach przyszedł czas, by się pochwalić. Oto prezenty, które przywiózł mi mój Ukochany ze swojej dwudniowej wycieczki (takich łyżeczek mam już kilka, może doczekają się wreszcie swojej półeczki i  należnej w kuchni ekspozycji...):




Mam nadzieję, że następnym razem pojedziemy do Londynu już we trójkę. I znowu odkryjemy to miasto na nowo. 

Pozdrawiam Was cieplutko i obiecuję, że następnym razem będzie już tylko rękodzielniczo (bo łapki mnie świerzbią i majstruję cuda całymi dniami).