Znowu
w biegu, znowu wieczorem… Przede mną wykańczanie bombek, prasowanie, a to
wszystko w doborowym towarzystwie Bilbo Bagginsa. W tak intensywnym dla mnie
czasie zapraszam Was na celebrację największego święta w roku – urodzin Łucji.
Impreza w niedzielę o 16.03. Dla tych, co będąz nami świętować i biesiadować przy stole, przygotowałam zaproszenia (jeszcze nigdy nie wykonałam tylu jednakowych rzeczy :D):
Pyszne
rogaliki z nadzieniem z gruszki. A potem zapowiedź moich świątecznych poczynań.
Zabieram się do pracy stopniowo. Efekty już wkrótce! Mua!Mua! Dobrej nocy!
Dziś
nie będzie o rękodziele. Przynajmniej nie o moim. A w sumie to o samym dziele,
bez „ręko-”. Wczoraj miałam bowiem przyjemność uczestniczyć w cyklicznej
imprezie organizowanej w naszym mieście – Kaliszobraniu. Na szczęście zgodziła
się ze mną pójść moja koleżanka z pracy, Ola, za co jestem jej ogromnie
wdzięczna. Ona jest bowiem weteranką takich spotkań, a ja, no cóż, jestem
totalnym żółtodziobem…
Tematyka imprezy bardzo mnie zainteresowała z
powodów, o których kiedyś Wam może opowiem (póki co - TOP SECRET). Program
przewidywał odwiedziny w Kaliskiej Fabryce Firanek i Koronek Haft. Jest to
jedna z największych firm w Europie specjalizująca się w wyrobach hafciarskich
i dziewiarskich. Nie będę Wam opowiadać o historii firmy, choć ta jest bardzo
bogata i sięga wiele dziesięcioleci wstecz. Chciałam za to pokazać kilka zdjęć.
Nie są one zachwycające, bo robiłam je telefonem, ale urok swój mają, jak całe
tamto fantastyczne miejsce. Zapraszam na subiektywną wycieczkę.
Poza
tym, czy wiedzieliście, że jedna, około 300-metrowa bela firany tkana jest w
ciągu około 24 godzin? Niczym pająk, maszyna splata ze sobą ponad 5100 nitek z
niebywałą wręcz prędkością i precyzją. Byłam oczarowana! Mam nadzieję, że i Was
zaciekawiłam, choć troszeczkę.
„Ciemno
już (…) noc nadchodzi długa”… Mój kochany Mąż pobiegł specjalnie dla mnie po
patyki, choć pada i jest zimno. O przeznaczeniu tychże gałązek będzie następnym
razem. Tymczasem ja zamieszczam krótki wpis o równie krótkiej historii.
Koleżanka z pracy poprosiła mnie o kartkę na 16-ste (eh, sweet sixteen!)
urodziny swojej chrześnicy. Zapytałam, co dziewczyna lubi i jaka jest.
Koleżanka odpowiedziała, że koty i że jest równie szalona, co ona sama.
Szaleństo + kot = niezrównoważony zwierzak = Kot Simona! Wybór był dla mnie po
prostu oczywisty. Tym bardziej, że głęboko w sekretarzyku tkwiła wydrukowana
naprasowanka z tym przecudnym urwisem. Termin realizacji – na wczoraj. No dobra,
na jutro. Było więc na jutro. Ale koleżanka, jako że jest zakręcona jak słoik
ogórków, pomyliła się. Dziewczynka miała – jak już wspomniałam – 16, a nie 17 urodziny, jak początkowo
twierdziła. No i na szybko, improwizując, musiałam poprawić wpadkę. Jak wyszło?
No zupełnie tak, jakby taki był zamiar. Kończę już i pokazuję Wam zdjęcia.
Miało przecież być krótko. Dobrej nocy!
Znowu
listopad (a może jeszcze) i ponownie wełna w roli głównej. Dziś jednak coś, co
zamotałam sama – naszyjnik z cieniowanej wełny (orwałam kiedyś cały motek w sh
za niecałe 2 złote). Podobne ozdoby już raz robiłam.
Ten powstał w dość
komicznych okolicznościach. Pewnie każda z Was kiedyś miała taki wieczór
(pewnie i ranek), kiedy połowa szafy wylądowała na podłodze, bo „nie mam się w
co ubrać!”. Mnie zdarzają się takie momenty kilka razy w miesiącu, choć
ostatnio chyba rzadziej. W trakcie jednej takiej szafiarskiej apokalipsy
stwierdziłam, że pewne ciuchy byłyby w porządku, ale nie mam do nich
odpowiednich dodatków. W desperacji wpadłam na pomysł zrobienia czegoś na
szybko. Zaczęłam przed 9 wieczorem i zdążyłam! Doszyłam jeszcze dwa guziki dla lepszego
efektu. Pewnie bardziej pasowałby jakiś szydełkowy kwiatek, ale ja i kwiatki,
to dwa zupełnie różne bieguny. Przynajmniej te kwiatki, które ewentualnie
miałabym nosić na sobie (choć przyznam się bez bicia, że skusiłam się ostatnio
na bardzo kwieciste getry w Pepco, co zakrawa na akt niemal autodestrukcyjny z mojej
strony). Możecie mi nie wierzyć, ale mnie tam od razu cieplej, jak zakładam ten
naszyjnik. Swoją drogą koleżanka w pracy zapytała się, co to za obroża, więc
jej powiedziałam, że to Mąż mi założył i jak się oddalam od domu na więcej, niż
5 km, to obroża razi mnie prądem.
A
na koniec cudowny listopadowy widok zza mojego okna. Nic, tylko pyszna
herbatka, jakieś dobre ciacho i biegająco wkoło Łucja…
Skończyła się. Niezależnie od tego, co widać za oknem, od temperatury i słonecznych promieni przebijających się przez ciągle trzymające się gałęzi liście. Złota polska jesień odeszła wraz z nadejściem mglistych, wilgotnych poranków, wraz z gnanymi przez zachodni wiatr zapachami jabłek, ognisk i szykującej się do zimy natury...
Byliśmy ostatnio u przyjaciół pod Poznaniem. Po obiedzie spakowaliśmy się do auta i pojechaliśmy do lasu. Cisza, spokój, biegająca Łucja i szalejący Kapsel (w języku Lucka „Psapsel”, pies Cioci „Edi” i Wujka „Buby”), raz po raz odzywające się ptaki. I znowu ten rozsadzający nozdrza zapach, zupełnie nie do określenia. Tak pachnie las tylko jesienią. Listopadową jesienią. I to nieodparte wrażenie, że zaraz za linią drzew znajduje się inny świat, nieokiełznany i mroczny, gdzie rządzą inne prawa, a czas płynie inaczej. Zupełnie jakby alejka sosen i świerków prowadziła w inny wymiar.
Także w domu panuje inna atmosfera. Inaczej pachnie zgaszona świeczka, inaczej cynamonowe bułeczki i mandarynki. Może po prostu wyostrza mi się zmysł węchu... Jako, że remonty jeszcze przed nami postanowiłam zmienić, to co mogę małym nakładem kosztów i czasu. Na pierwszy ogień poszła lampka. Po pierwsze zawsze podobały mi się sweterkowo-warkoczowe motywy. Po drugie szkło, z którego wykonany był abażur, stało się niebezpieczne dla Łucji. A może to Łucja stała się zagrożeniem dla lampy..? Jakkolwiek by nie było, szklane płytki wyjęłam, a na metalowy szkielet naciągnęłam rękaw starego swetra. Do kompletu zrobiłam pokrowiec na świeczkę i wkomponowałam ją w stroik na stole. Jeszcze tylko poduszka zrobiona z tego samego swetra dość dawno temu i listopadowy look gotowy. Wiem, że wszystko to dość monochromatyczne, ale wierzcie mi, zabawki Łucji rekompensują brak kolorów w salonie. Wszystko musi być stonowane i spokojne, bo inaczej dostałabym bzika od feerii barw.
Mam nadzieję, że nikogo nie wprawiłam w depresyjny nastrój. Mój także – wbrew pozorom – taki nie jest. Może melancholijny, ale z pewnością nie depresyjny. O żadnej innej porze roku nie czuję się bowiem tak żywa i tak przepełniona energią, jak właśnie jesienią! Czego i Wam życzę!
Czy to już naprawdę tydzień minął
od mojego ostatniego wpisu? Czas leci nieubłaganie. Dopiero co było Święto
Zmarłych, a za chwilę zasiądziemy do wigilijnego stołu…Im jesteśmy starsi, tym godziny szybciej
mijają.
Tymczasem chciałam dziś Wam
pokazać kolejne kartki. Powstały z okazji imienin moich kolegów w pracy. Jeden
jest miłośnikiem pewnej marki samochodów, a drugi… pewnej marki ubrań. Tyle w
temacie. Oczywiście zapewne obaj są miłośnikami kobiecego piękna, stąd
tradycyjna już w moich kartkach pin up girl.
A jeśli jesteśmy już w męskim
temacie, to pokażę Wam jeszcze kubki, które zrobiłam na Dzień Chłopaka, również
dla kolegów z mojego wydziału. Przezwiska wymyśliły koleżanki, które siedzą z
nimi w pokojach. Ja od siebie dałam rysunki związane albo z samym przezwiskiem,
albo z czymś, co bezsprzecznie kojarzyło się nam z danym mężczyzną. Pierwszy
raz robiłam takie kubki i pomysł w gruncie rzeczy fajny, ale… No właśnie.
Zawsze jest jakieś „ale”…
I kolejna refleksja mnie naszła.
Ostatnio wiele kobiet narzeka na zniewieścienie płci przeciwnej. Ja mam na ten
temat własną teorię. Jeśli chcemy, żeby faceci gotowali i sprzątali, a przy tym
nie podbudowujemy ich pewności siebie, no to śmiało możemy pytać, „gdzie ci
mężczyźni?”. Bo niezależnie od układu w związku, niezależnie od podziału
domowych obowiązków, tak jak my potrzebujemy komplementów odnośnie naszego
wyglądu, tak nasi faceci potrzebują podobnych, tylko na temat swojej męskości.
A może mówię tak tylko dlatego, że mam to przeogromne szczęście – u mojego boku stoi mężczyzna z gatunku tych
stuprocentowych!
Tak przy niedzieli pochwalę się
Wam kartkami, które zrobiłam na śluby dla znajomych moich znajomych. W
pierwszym przypadku nie było specjalnych wymagań. Jeśli zaś chodzi o drugą
kartkę, to miał być motyw hipisowski. Jest więc pacyfka z różyczek i tło i
powtarzającym się hasłem „make love, not war”, co w przypadku małżeństwa zdaje
się mieć dodatkowe, jakże sugestywne znacznie. Ichociaż wiem, że kartki ze ślubu, jak i wszystkie
kartki, prędzej czy później trafiają do kosza lub na dno szuflady, to bardzo
się starałam i mam nadzieję, że Młodym się podobało.
Miłego popołudnia i słonecznego
tygodnia Wam życzę!