poniedziałek, 31 października 2016

Harda królowa - bohaterka, czy autorka?



Chciałabym zacząć sprawozdanie tak, jak uczono mnie w szkole. Trzeba było podać czas i miejsce, uczestników zdarzenia. Zawsze to jakiś początek. Wczoraj wieczorem, w Gminnym Ośrodku Kultury odbyło się spotkanie z Elżbietą Cherezińską, autorką mojej ukochanej Drogi Północnej, czy równie umiłowanego cyklu o Świętosławie. O samej autorce oraz o innych jej książkach możecie poczytać więcej na jej stronie internetowej, cherezinska.pl. Ja chciałam powiedzieć, jak przebiegało spotkanie. Od samego początku było wiadomo, że Legion, czy inne, bardziej współczesne pozycje na liście twórczości pisarki będą potraktowane odrobinę po macoszemu. Większość osób przyszła posłuchać o wikingach i państwie pierwszych Piastów. Autorka przez dwie godziny opowiadała o niesamowitych zbiegach okoliczności, o smaczkach, które towarzyszą jej pracy. O swoich bohaterach mówiła pieszczotliwie – Bolek, Władek... To nie jest historia. Może inaczej – to kawał historii, ale nie faktografii. Poznajemy przede wszystkim emocje, bohaterów z krwi i kości. Cherezińska odrysowuje na wskroś inne od matejkowych portrety Chrobrego, czy Mieszka. Z kart jej powieści dowiadujemy się rzeczy, jakich próżno szukać w podręcznikach historii. Jedną z najciekawszych uwag, jakie poczyniła, to ta, że historia jako przedmiot w szkole, uczy nas dat, ale nie uczy procesów. Po co wiedzieć dzieciakowi, że chrzest Polski był w 966 roku, skoro nie tłumaczy się mu, jak do tego doszło i po co? Trudno się z nią nie zgodzić i mówię jako historyk. Cherezińska prowokuje czytelnika do korzystania nie tylko z zamieszczonych na końcu książek drzew genealogicznych dynastii rządzących ówcześnie w Europie, czy map. Nie wyobrażam sobie nie mieć pod ręką internetu, by szybko zweryfikować te czy tamte informacje. To absolutnie nie przeszkadza w czytaniu, wręcz je wzbogaca. Poczułam się, jakbym wróciła na studia! Polecam poczytać doniesienia z wykopalisk z takich miejsc, jak Bodzi, czy Kałdus. Wyobraźcie sobie taki obraz – stanowisko archeologiczne, tu i ówdzie leży łopata, szpachelka, pojemnik wypełniony po brzegi kawałkami ceramiki. Ktoś rysuje rzut, ktoś mierzy, ktoś fotografuje, omiata pędzelkiem. Na plan wchodzi Elżbieta Cherezińska i zaczyna malować słowem. Niczym w najlepszej produkcji Discovery widzimy rekonstrukcję miejsca – na naszych oczach powstają domostwa, fundamenty katedry. Pojawiają się ludzie, którzy budują, rzeźbią, wypalają gliniane garnki, czy pieką chleb. Kamień po kamieniu, wektor po wektorze, budujemy w wyobraźni świat, o którym czytamy... 
Spodobała mi się również uwaga na temat zgodności historycznej. Nie wiadomo w stu procentach, czy Świętosława i Sigrida Storrada z nordyckich sag to ta sama osoba, nie wiadomo, czy była tylko królową Szwecji, czy tylko Danii i co z tą Anglią. Nie wiadomo, czy jej powrót do Polanii na czas wygnania z Roskilde wiąże się z odnoszonymi w tym samym okresie sukcesami jej brata Bolesława. Ale Cherezińska powiedziała kolejną ważną rzecz – jeśli ma do wyboru tą wersję, czy tamtą, to się nie zastanawia, tylko bierze wszystko! Nie toleruje bowiem opowiadania historii Polski z przegranej pozycji. Po co mamy umniejszać swoją rolę w ówczesnej Europie? Dlaczego nie mielibyśmy czegoś dodać, tak jak to po dziś dzień robią Brytyjczycy z królową Elżbietą I chociażby? Pewnie Wy też macie dość patrzenia na naszą przeszłość tylko i wyłącznie przez pryzmat klęsk. Podobno powieści Harda i Królowa mają zostać zekranizowane. Powstanie film o Świętosławie. Ja chętniej obejrzałabym serial, ale i tak się cieszę. Cherezińska będzie współtworzyć scenariusz, mam nadzieję, że będzie uczestniczyć także w kastingach. Osobiście mam szczerą nadzieję, że nie zobaczymy w owej produkcji np. Adamczyka, czy Karolaka... Że nie będzie pompatycznej powtórki z ostatnich superprodukcji...
W pewnym momencie autorka została zapytana o porównania do Sienkiewicza (nazywana jest często Sienkiewiczem w spódnicy, choć – jak mówi – spódnic nie nosi). Odniosłam wrażenie, że jest takimi porównaniami zmęczona, rozdrażniona, ale i onieśmielona. Jest, jak jej bohaterowie, kobietą z krwi i kości, która po prostu chce być sobą bez zbędnego przyszywania łatek. Chwała jej za to! Choć osobiście porównałabym ją do Wołoszańskiego, który był dla popularyzacji historii początków XX wieku tym, kim dla średniowiecznej Polski właśnie Cherezińska. Któż z nas nie pamięta świetnych tekstów w stylu „Ewa Braun podeszła do okna i pomyślała o swojej sytuacji. Była 7.42”? Pozwoliłam sobie na tą dygresję dlatego, że dzięki Sensacjom XX wieku zakochałam się w historii. Dzięki książkom Elżbiety Cherezińskiej na nowo zakochałam się w średniowieczu. Osią porównania jest umiejętność opowiadania historii w sposób zrozumiały, pełen emocji i interesujący.
Wracając jednak do spotkania, mogłabym siedzieć tam godzinami i słuchać. Miałam w głowie ułożoną całą listę pytań. Niestety ograniczał nas czas oraz zmęczenie autorki. Oczywiście tak ja, jak i większość osób zgromadzonych w sali GOK-u z chęcią siedziałoby tam do północy, ale empatia i rozsądek wzięły górę. W dodatku miałam świadomość, że na parkingu czekał mój mąż z Łucją, która w drodze po mamę najzwyczajniej w świecie zasnęła. Szybciutko więc podeszłyśmy z koleżanką po autografy (ja zachłannie wzięłam dwie książki) i pobiegłyśmy w noc.
Spotkanie to było arcyciekawym doświadczeniem. Dziś kontakt z autorami nie jest tak ograniczony, jak jeszcze niedawno. Wystarczy napisać na fb, czy na podany na ich stronie mail, a otrzymamy odpowiedź (w większości przypadków). Nie jest więc czymś niezwykłym sam kontakt, choć to prawda, że Pani Elżbieta ma charyzmę tak dużą, że mnie ona przyciągała już z samych zdjęć autorki. Najciekawsza była atmosfera – przyciemnione światło, tłum osób chłonących każde jej słowo. Miałam wrażenie, że Cherezińska jest tu tylko na chwilę, że ona żyła w czasach, które opisuje i jakimś cudem powróciła, by uchylić nam rąbka tajemnicy z przeszłości.
A co mogę napisać o kontynuacji Hardej? Że jest jeszcze lepsza? Svenloslava knuje intrygę, która zważy na całym jej życiu, spowoduje utratę wszystkiego, o co walczyła. Z czasem jednak powróci w chwale. Nie będę zdradzać nic więcej. To zbyt dobra książka, by zadowolić się streszczeniem na jakimś tam blogu. Koniecznie musicie po nią sięgnąć. Czy macie tak, że jak fabuła Was wciągnie, to łykacie ją w jeden, dwa wieczory? Ja tak mam. Ale w przypadku Królowej skazałam się na czytelniczy masochizm w najczystszej postaci – dodam, że absolutnie świadomie – dawkuję sobie tekst. Staram się nie czytać więcej niż kilkadziesiąt stron dziennie. Po to, by zatrzymać bohaterów ze sobą na dłużej, by wsiąknąć w tą historię, by wiele rzeczy przemyśleć, by sięgnąć do źródeł. Po raz kolejny polecam Wam gorącą opowieść na chłodne wieczory. 

czwartek, 27 października 2016

Osobisty kawałek lasu i kilka kartek okolicznościowych

Witojcie dobre ludziska w ten wesoły, ackolwiek chłodny wiecór! 
Ale mi się humor poprawił! A najlepsze jest to, że to tak zupełnie bez powodu. Nic się nie wydarzyło, ale jakoś tak mi cieplej na sercu. Może to przez to, że w biegu między zajęciami poprzytulałam się z Łucją i z Mężem... Oczywiście nie bez znaczenia był fakt, że po powrocie z pracy mogłam się zdrzemnąć. Poza tym ostatnio czas jakby zwolnił, a życie nabrało nowego tempa i wartości. Miłość? Jesień? Sama nie wiem! Może tak na mnie podziałały wizyty w lesie. Ostatnio nie mieliśmy czasu/sposobności/zdrowia/pogody, by gdzieś za miasto wyskoczyć. Aż tu nagle, w poprzednim tygodniu udało nam się to zrobić kilkukrotnie. Efektem jednego z tych wypadów było stworzenie mikro-lasu. Zapragnęłam bowiem mieć kawałeczek natury w domu. Wykorzystałam do tego małe akwarium (w którym kiedyś z Siostrą trzymałyśmy mysz - co za czasy! - a potem zagościły tam kamienie o ciekawych kształtach i kolorach, które znajdowałam na okolicznych polach). Teraz szklany pojemnik zyskał nowe życie. Wzięłam z lasu odrobinę ziemi, dwa kawałki różnych gatunków mchu. Na polu przed lasem znalazłam maleńką sosenkę. Do tego dwa kawałki kory, szyszki i trzy styropianowe grzybki (no 100% natura, nie ma co!). Mój mikro-las gotowy! 




Pokażę Wam także kilka okolicznościowych kartek, które zrobiłam jeszcze w sierpniu. W kartce na roczek Hani miał być wykorzystany motyw dżungli, motyli, autka oraz chrupek kukurydzianych - no absolutnie nie wiedziałam, jak przedstawić te ostatnie, więc obyło się bez nich. 








To na dzisiaj tyle, następnym razem będzie bardziej książkowo. Miłego i słonecznego weekendu Wam życzę!

poniedziałek, 24 października 2016

4 urodziny Jagody

Na początku października nasza kochana Jagódka obchodziła czwarte urodziny. Z tej okazji dostała wymarzony prezent - zestaw ciastoliny - dentysta. Nie byłabym sobą, gdybym nie dołączyła czegoś od siebie. Oczywiście zrobiłam dla niej kartkę. Nie widać tego dobrze, ale dziewczynka jest w 3D.


Już dawno obiecałam naszej śmieszce, że uszyję jej fartuszek i czapkę kucharską. Jagoda uwielbia pomagać swojej mamie w kuchni (mnie z resztą też). Za wzór posłużył mi komplecik, jaki na święta w ubiegłym roku dostała od mojej siostry Łucja. Z delikatnego materiału w piękny kwiatowy wzór powstał zestaw dla małej kucharki. Napis zrobiony przeznaczonym do pisania na tkaninach cienkopisem. Widać pod spodem jeszcze ślady ołówka, które później oczywiście usunęłam. 



Na koniec muszę się Wam pochwalić jeszcze tortem. Został on wykonany w Pracowni Tortów Artystycznych Czar Słodyczy. Jagódka jest wielką fanką bajki Supa Strikes (co ciągle mnie zdumiewa, bo to taka poważniejsza już bajka, no i raczej chłopięca). Motywem przewodnim tortu byli więc piłkarze z kreskówki. W dodatku tort był ze składników, które może jeść Łucja. Wyobraźcie sobie jej radość, kiedy się dowiedziała, że może zjeść ten tort. Znowu pytała mnie kilka razy, czy on na prawdę nie jest uczulony. 


Pozdrawiam Was cieplutko i do zobaczenia niebawem!




wtorek, 18 października 2016

Jesienne dekoracje

Prawie miesiąc jesieni za nami, a ja jeszcze nie wrzucałam żadnych fotek z domu?! Skandal! Nadrabiam więc dziś, choć miało być o czymś innym. Muszę wreszcie kupić baterie do aparatu, bo te  zdjęcia robione telefonem są kiepskiej jakości... 







Wianuszek na lustrze w przedpokoju zrobiłam z irgi poziomej przywiezionej z działeczki. Miotełka zrobiona jest tradycyjnie z gałązek brzozowych, ozdobiona także irgą oraz krwawnikiem, który został z poprzedniego wianka. Dyńki ze sweterka zrobiłam na wzór tych u Sandryki już jakiś czas temu. Oczywiście nie mogło zabraknąć też wrzosów. 

Z ciekawostek, zapraszam Was TUTAJ do przeczytania o znaczeniu miotły dla Słowian, jej symbolice i "magicznej" mocy usuwania z domu negatywnych energii. Najczęściej kojarzymy ten przedmiot z czarownicami, ale jego konotacje mogą być zgoła inne. Dla mnie to po prostu fajny element dekoracyjny. Z resztą  uwielbiam wracać do ludowości i starych przesądów. Nie żebym w nie wierzyła, ale zawsze miło poznawać także i takie aspekty naszego dziedzictwa i kultury. 






piątek, 14 października 2016

Dzień Nauczyciela i pyszny przepis

Nie wiem, jak zacząć. Z reguły blogi rękodzielniczo-wnętrzarskie mają charakter bardzo optymistyczny. Staram się trzymać wyznaczonego kursu w stronę słońca i z uśmiechem na twarzy, ale nie zawsze się da. W końcu wszyscy jesteśmy tylko ludźmi. I mnie, jak każdego normalnego ludzia dopadł jakiś wgnębiwtrysk (fani Harrego Pottera będą wiedzieć, o co chodzi). Tymczasem w zasięgu ręki nie mam ani kosteczki czekolady! Siedzimy z Łucją w domu. Ona złapała zapalenie oskrzeli, a i ja mam dziś okrutny spadek formy z bólem głowy w pakiecie... No, jak już się wyżaliłam, to od razu mi lepiej! Eh, psychoterapia blogowa działa cuda!

Przechodząc do właściwego tematu dzisiejszego wpisu chciałam zaprezentować kilka drobiazgów, które powstały z okazji Dnia Nauczyciela. Pierwsze, to oczywiście kartki z życzeniami dla Pań z grupy Łucji. Stempel z sówką nadawał się idealnie. Do tego odpowiednie życzenia i gotowe!




Wzorem ubiegłego roku namalowałam też na desce obrazek. Poprzednio była to biedronka. W tym roku Łucja i przedszkolaki z jej grupy awansowali na Motylki (jeszcze chwila i będą starszakami!). Powstały więc dwa urocze motyle, którym Łucja od razu nadała imiona: Paulinka i Kacper (po krótkiej analizie stwierdziłam, że faktycznie przypominają oni dzieci o tych imionach z jej grupy). Motylki są w stylu lalaloopsy, mają oczy z guzików. 



Jako ostatnie znów pokażę Wam kartki. Jakiś czas temu zadzwoniła do mnie sąsiadka i zapytała, jak ma zrobić kartki i czy bym jej nie pokazała. Wyjaśniła, że chodzi o dzień nauczyciela właśnie. Jej synek chodzi z Łucją do przedszkola, ale do najmłodszej grupy, Żabek. Paulina przyszła z gotowym pomysłem zaczerpniętym z sieci. Wyciągnęłam więc wszystkie materiały i sprzęty (co zajęło mi z 10 minut) i przystąpiłyśmy do działań. Koniec końców wyszło, że przy pomocy Pauliny zrobiłam dwie kartki. Dziewczyna dzielnie wycinała żabki i dorabiała udawane szwy na jednej z nich. Eh, gdybym ja takiego pomocnika miała na co dzień! Efekt jest taki:


Na koniec coś pysznego, co udało mi się ostatnio poczynić - tarta z dynią i serem pleśniowym. Przepis znalazłam TU. Pierwotnie miał być kozi ser, ale za nim nie przepadam. W sklepie nie znalazłam też mieszanki ziaren, więc wykorzystałam tylko słonecznik. No i kruche ciasto też zrobiłam sama, to jakoś tym sklepowym nie ufam. Wyszło na prawdę pysznie! Na pewno nie jeden raz jeszcze tej jesieni upiekę taką tartę. Może nawet na niedzielne imieniny teściowej... Tak, to jest pomysł! 


I to tyle na dziś. Następnym razem w dalszym ciągu odpoczywamy od ślubnej gorączki. Będzie o prezencie urodzinowym dla małej kucharki. 


niedziela, 9 października 2016

Ślubny maraton, cz. 2

Dziś będzie długo, zdjęciowo, ale też bardzo prywatnie. Zaległości czas nadrobić. Jak już doskonale wiecie, pomagałam mojej Siostrze i jej Mężowi w przygotowaniu ślubnych gadżetów i dekoracji. Motyw przewodni to lawenda. Miało być też rustykalnie. Kiedy my z Karoliną zajęte byłyśmy wymyślaniem, co i gdzie, jej wtedy jeszcze Narzeczony śmiał się z nas, że "o ho-ho, rustykalnie... ". No więc stwierdziłam, że najbardziej rustykalny jest pan młody, bo mu słoma z butów wystaje (Jacek, jesteś moim ulubionym szwagrem!).


Zaczęło się od zaproszeń, o których pisałam TU. Potem były słoiczki w ramach podziękowań. Każdy z gości dostał dwa mini weki. Jeden z brązowym cukrem i naklejką z imionami młodej pary i datą ślubu, a drugi z przepyszną herbatką i napisem: "dziękujemy za przybycie". Pracy było mnóstwo, słoiczków 80 sztuk. Każdy słoiczek, oprócz nalepki, musiał zostać przystrojony czapeczką z szarego płótna. Musiałam zaangażować Męża do pomocy.


Kolejne były winietki, z których każdą stemplowałam. 40 osób, imiona i nazwiska. Każda literka osobno. Niestety nie zrobiłam zdjęć, ale też były na szarych, gotowych kartonikach. 
Prawdziwym wyzwaniem okazało się "ubieranie" sali. Moja Siostra miało jasno sprecyzowaną wizję. W kwiaciarni zamówiła przecudne świeczniki i dekoracje - białe róże i lawenda zatopione w wodzie. W przypadku tych większych, górę szklanej tuby wieńczył lawendowy wianuszek, a po wodzie pływały tealighty. 



Para młoda siedziała na tle pięknych drzwi, a po obu stronach wisiały piękne wiązanki z białych róż. 


Dwa kosze z kwiatami były także przygotowane w ramach podziękowań dla rodziców. 


Do tego dostarczono nam całą masę lawendy w doniczkach i korytkach. Osłonki udekorowałyśmy szarym płótnem i parcianym sznurkiem lub koronkową wstążką. Inne posadziłyśmy w doniczce. No dobra, ja sadziłam, w piątek po południu, kiedy miałam już zrobione paznokcie, a niestety rękawiczek nigdzie nie było... Z dwojga złego lepiej, żebym to ja sobie zniszczyła manicure, a nie Panna Młoda. 




Jeśli chodzi o bukiet ślubny, to był wykonany z eustomy i lawendy. Wyglądał jak bukiecik polnych kwiatków. Był skromny i przepiękny! Niestety nie zrobiłam mu zdjęcia, więc ratuję się wyciętymi kadrami z innych fotek. Jak tylko będę miała profesjonalne zdjęcie, to wymienię. Dla osób z Brzegu Dolnego i okolic - mogę przesłać namiary na kwiaciarnię.


Wracając jednak już do naszej pracy. Moja Mama uszyła pokrowce na sztućce. Oczywiście szare płótno i biała koronka.  Zestawienie takie samo, jak w przypadku obrusu. Także dzieło mojej Mamy. Kilkanaście metrów obszytych koronką, po obu stronach... Oj, było co szyć! 


Do tego małe smaczki - papierowe motyle, czy składane klatki dla ptaszków, które dodawały lekkości i romantyzmu. Na barze, za którym urzędował DJ ustawiłyśmy lawendę oraz kartonowe inicjały imion małżonków. Po bokach świece w kolorze ecru, które paliły się całą noc i tworzyły niezwykle intymną atmosferę. A i przydały się ze strony czysto praktycznej, kiedy nastąpiła nieoczekiwana przerwa w dostawie prądu.



Kropką nad i były wstążki na butelkach. Zwykłe szarfy na winie i kokardy z etykietą na wódce. 



Niestety zdjęć nie mam zbyt wyraźnych. Tle pracy, zmęczenie, a w końcu dobra zabawa.. Na ostre fotki brakło czasu. Część z nich robiłam dopiero na następny dzień. Bieżące z dekorowania mogliście też zobaczyć na moim profilu na FB. 
Reasumując: projekt "Moje wielkie rustykalne wesele" uważam za udany. Włożyłyśmy z Siostrą mnóstwo pacy w to, by było fajnie, inaczej, miło dla oka. Postarali się też nasi wspaniali mężczyźni, którzy dzielnie dowozili nam kolejne rzeczy, w tym ruskie pierogi na obiad, czy opiekowali się Łucją. Starłyśmy się z opiniami o tym, że np. na weselu to koniecznie muszą być białe obrusy. Stawiliśmy wszyscy czoła innym przeciwnościom losu, spotkaliśmy mnóstwo fantastycznych osób, jak Właścicielka restauracji, Fryzjerka, Makijażystka, Kwiaciarka, niesamowicie fajny pan Fotograf, czy nawet wyluzowana Pani w USC, która zachowywała kamienną twarz, kiedy mój szwagier ciągle się mylił w przysiędze. Do tego sesja zdjęciowa w przecudnym zespole klasztornym w Lubiążu, na której jestem bez butów, bo pojechałam w adidasach, żeby było wygodniej, a szpilek zapomniałam... Że nie wspomnę o tym, że boki zrywaliśmy, kiedy fotograf nie mógł złapać ostrości i stwierdził, że mam... nie no, nie napiszę Wam tego! 
Powiem za to, że żyję już trochę czasu, na wielu weselach byłam, ale nigdzie nie było tyle pozytywnej energii i luzu. Mam nadzieję, że całe życie Karoli i Jacka będzie tak wesołe, jak dzień ich ślubu! Tego Wam życzę, Kochani!



niedziela, 2 października 2016

Ślubny maraton, cz. 1

Miesiąc temu, a w zasadzie to miesiąc i jakieś 5 dni temu bawiliśmy się na weselu mojej Siostry i jej już Męża, Jacka. Przygotowań było bardzo dużo, ale w ferworze walki ze słoiczkami, winietkami i dekoracją sali nie mogłam zapomnieć o wyjątkowym prezencie. Padło na skrzyneczkę na ślubne pamiątki. Jako, że przewodnim motywem imprezy była lawenda, to pudełko musiało pasować. Wybrałam klasyczną biel oraz wzór lawendowych girland. U Ani z mój dom - moja przystań zamówiłam blaszkę z odpowiednim napisem. Całe szczęście, że Ania zrobiła dwie, bo pierwsza zagubiła się po weselu... Do tego oczywiście Ania zrobiła jeszcze wąsate blaszki, ale na nie mam inny, genialny pomysł... 








Oczywiście zrobiłam też kartki na życzenia, także i dla (a może od) Mamy.




Krótko dziś. Może następnym razem się rozpiszę, kiedy będzie mowa o ślubnych gadżetach i wystroju sali. Tymczasem słonecznej i miłej niedzieli Wam życzę!