niedziela, 27 listopada 2011

Dopadło mnie...

… i to podwójnie. Po pierwsze przyplątało mi się przeziębienie jakieś, głowa mi pęka, gardło boli. Na dodatek położyć się nie mogę, bo dopadło mnie drugie. A tym drugim jest gorączka, świąteczna. Naoglądałam się Waszych blogów, niemal na każdym już czuć Boże Narodzenie, a u mnie jeszcze mocno listopadowo. Od kilku dni krzątam się i w niemal każdym pomieszczeniu zostawiam pozostałości swoich genialnych pomysłów. Część robię w mojej przedpokojowej „pracowni”, część w kuchni, gdzie jakoś najlepiej działa mi się z klejem na gorąco, a część w salonie, gdzie mogę jednocześnie dłubać i oglądać dobry film.
W dużym skrócie postanowiłam zaprezentować efekty moich prac. Na razie „w kupie”, bo aranżacje świąteczne będę robić dopiero z tydzień przed świętami, żeby na razie nacieszyć się jesienno-fioletowymi dekoracjami w domku.


Świeczniki zrobiłam ze szklanek, na które naciągnęłam „psie” skarpetki. Moja Fretka niestety ma za duże łapki i nigdy ich nie nosiła. Wreszcie znalazłam dla nich zastosowanie. Kolorystycznie pasują mi do kuchni i pewnie tam już zostaną, choć teraz to tylko przymiarka. Pewnie również w kuchni przywieszę serduszka. Zakochałam się w nich widząc ich różnorodność na Waszych blogach. Mam więc też swoje, zrobione z filcu i płótna.
Zapowiedzią kolorystyki świątecznej w salonie jest wianek. Styropianową podstawę kupiłam niedawno i koncepcję miałam zupełnie inną, ale ostatecznie wyszło coś takiego, jak na powyższym obrazku. Biało-zielone kwiatki ukręciłam z filcu, troszkę się namęczyłam, ale chyba było warto.
Eko-choinka trafi do przedpokoju. Ozdobiona naturalną rafią, drewnianymi guzikami, szarym płótnem, roztacza piękny zapach anyżkowyh kwiatków.


Tymczasem chwila wytchnienia. Pisząc popijam sobie gorącą czekoladę, zajadam mandarynki, które niezmiennie przywodzą mi na myśl święta. A i witaminki C troszkę sobie przyswoję.


I jeszcze migawka z „pracowni”, gdzie powstają ikony dla A.

Życzę Wam miłego tygodnia!

środa, 23 listopada 2011

Odkurzyłam misie :)


Za namową Penelopy przyłączyłam się do akcji organizowanej przez Bajeczną Fabrykę „Odkurz swojego misia”. To rewelacyjny sposób na to, by na chwilę wrócić do dzieciństwa. Większość z nas miała swojego małego, pluszowego przyjaciela, któremu powierzała swoje największe sekrety. Ja miałam Grażynkę, uroczego biało-fioletowego królika z serduszkami na uszach.


Dostałam ją od Mamy, kiedy miałam 8 lat. Mama była wtedy z moją siostrą w szpitalu w Warszawie przez trzy tygodnie i podała mi tego misia przez Ciocię, która je w stolicy odwiedziła. Od tamtej pory Grażynka jeździła ze mną praktycznie wszędzie. Była w Pradze, w Wiedniu, we Lwowie i w Londynie... Jeszcze w ubiegłe wakacje zabrałam ją w długą podróż do Albionu. Po prostu światowy królik! Jej kolor zmuszał mnie do częstego prania, skutkiem czego Grażynka straciła wzrok (czyt. zmazała jej się farba z oczu). Pamiętam, jak pobiegłam z płaczem do Taty, że Grażynka nie widzi i że koniecznie musi jej zrobić okulary. Przez jakiś czas nosiła więc moja króliczyca druciane okularki, a potem odkryłam magię wodoodpornych markerów. Wiosną tego roku odkurzyłam Grażynkę i teraz znowu siedzi na stoliku nocnym w sypialni. Strzeże moich snów.

Ale Grażynka to nie jedyny pluszak, jakiego miałam. A miałam ich sporo, prawdziwą kolekcję. Każda z maskotek miała swoje imię (upodobałam sobie wtedy nazwy zespołów disco polo, nie pytajcie dlaczego, bo sama nie wiem). Byłam zdania, że jak wezmę do spania jednego, to innym będzie smutno i najczęściej obkładałam nimi całe łóżko. Takie to miałam dziecięce fantazje... Niestety nie dysponuję zdjęciem z tamtych czasów, a teraz próżno szukać zagubionych piesków i innych stworków po szafach. Niektóre z nich zasiliły już pluszowe szeregi innych dziecięcych przytulanek, niektóre zginęły śmiercią tragiczną w zębach naszych licznych psich przyjaciół...

A teraz jeden z moich najstarszych misiów. Bezimienny. Ale to taki prawdziwy misio z dawnych lat, co to ma trocinki w brzuszku.


Kilka lat temu dorobił się pomarańczowego sweterka. Koledzy zażartowali, że mógłby mieć jeszcze z przodu gruszkę. Wyszyłam więc zielony owoc, a muszę się przyznać, że nie widziałam wtedy jeszcze filmu „Chłopaki nie płaczą”. Czułam się potem jak ostatni debil, co to się śmieje godzinę po tym, jak usłyszał świetny dowcip. Na szczęście mam dużo dystansu do takich wpadek we własnym wykonaniu. Za dużo ich już było...

A tak prezentują się inne misie u mnie w sypialni.


Ten szary to prezent od Siostry, ma termoforek w środku. Ta kremowa króliczyca, to z kolei Michalinka, prezent od M. Sukienkę jej uszyłam, bo trochę goła była. Pozostałe to podarki od Mamy, dla której chyba ciągle jestem małą córeczką... Czekają więc sobie te misie na kolejne małe duszyczki w rodzinie, które będą je tulić i szeptać do pluszowych uszek o swoich małych-wielkich problemach.

Wszystkiego najlepszego z okazji Dnia Misia!

poniedziałek, 21 listopada 2011

Podusia dla Małej Damy i inne różności

Dziś prezentuję to, co ostatnio zapowiadałam, a więc prezent dla Córeczki mojej Przyjaciółki. Jak tylko zobaczyłam ten wdzięczny rysunek u Graphic Fairy wiedziałam, że musi z niego powstać śliczny hafcik. Początkowo chciałam wstawić go w ramkę, ale po namyśle uznałam, że podusia będzie odpowiedniejsza.



Szczerze mówiąc wyszywania krzyżykami jeszcze nie próbowałam, przeraża mnie pracochłonność tej metody. Wolę „malować” w sposób taki, jak na poduszce. W poznawaniu tajników igielnianej sztuki pomogła mi książka Haft wełną od A do Z. Najpiękniejsze ściegi, materiały, pomysły (Warszawa 2005).


Swego czasu kupiłam ją w Świecie Książki. Od tamtego czasu skorzystałam z wielu zawartych w niej wzorów i ściegów. Przyznam szczerze, że są takie, które ciągle mnie przerażają, ale przecież człowiek uczy się całe życie :)
Przy okazji chciałam się pochwalić jednym z najnowszych zakupów „narzędziowych”, nożyczkami.


Kupiłam je za grosze w Kauflandzie i tak bardzo się z nich cieszę! Marzyłam o podobnych i w końcu, przez zupełny przypadek, mam! Jak to małe rzeczy potrafią sprawić przyjemność. Na zdjęciu nożyczki pozują razem z innym hafciarskim przydaniem, ze słoikiem na nitki – igielnikiem. Bardzo podręczna sprawa. Zbieram końcówki kordonków, skrawki materiałów i potem upycham w misie albo inne wytworki potrzebujące wypełnienia. Taki hafciarsko-krawiecki recykling.

Kolejne... coś, heh, to wianek. Tyle się u Was naoglądałam podobnych wspaniałości, że postanowiłam uwić własny. Powstał z brzozowych gałązek, szyszek, sznurka i kawałka bawełnianej tasiemki. Na razie zdobi ścianę w przedpokoju, ale na święta pewnie znajdę mu bardziej zaszczytne miejsce.


To pierwszy mój wianek, więc z radością przyjmę wszelkie Wasze opinie, te niepochlebne też.

A teraz uwaga, uwaga... Dałam się skusić na pierwsze świąteczne zakupy.


Gwiazdka-świecznik i styropianowy okrąg, z którego powstanie ozdoba nad stół, w sensie podwieszana do żyrandola. Ale o tym w swoim czasie. Na razie cieszę się jeszcze jesienią i fioletami w salonie. Pewnie z ubraniem choinki znów będę czekać do ostatniej chwili...

P.S. Wiem, wiem, jakość zdjęć pozostawia wiele do życzenia... Nie mam nic na swoje usprawiedliwienie ponad to, że w przyjaźni ostatnio mi nie wychodzi, w tej z aparatem zwłaszcza...

piątek, 18 listopada 2011

Twórcze cieplenie

Praca wre! Nareszcie! Od poniedziałku zabrałam się za nadrabianie zaległości. Kolejne pozycje na swojej handmade'owej liście mogę odkreślić.
Na pierwszy ogień poszło zamówienie od koleżanki z pracy, A. Opowiadałam jej kiedyś o swoich pasjach, zapytała, czy mogłabym jej zrobić kolczyki z Marylin Monroe. A pewnie, że mogę! I to z jaką chęcią.


Nie wiedziałam tylko, że transfer na tak małej powierzchni może przysporzyć takich nerwów. W końcu jednak się udało. Tło domalowane, kryształki przyklejone... Aha, pewnie się domyślacie, że cyrkonie to nic innego, jak ozdoba do paznokci. Przyklejone zostały na klej szewski, więc mam nadzieję, że łatwo nie odpadną.

źródło zdjęcia: http://marilynmonroequotesz.com/

Kolejna rzecz, również dla A., to butelka na sól do kąpieli. Dostałam zdjęcie kafelków i musiałam znaleźć coś, co by pasowało, zarówno kolorystycznie, jak i tematycznie. Egipt jest bardzo wdzięcznym motywem, zwłaszcza jesienią, więc praca nad tą butelką przysporzyła mi wiele radości. Ciepłe, słoneczne barwy, będące odskocznią od dominujących ostatnio u mnie b&w, egzotyczne palmy... Nic, tylko wskakiwać w bikini!


Palmy zostały przeniesione za pomocą transferu, ale piramidy malowałam już sama (nieudolnie zresztą). Był jeszcze koleś na wielbłądzie, ale i tu rozmiar obrazka przyczynił się do jego unicestwienia podczas próby nałożenia. No dobrze, mój brak cierpliwości chyba przyczynił się do tego bardziej... Tak to już jest, że im bardziej człowiek się stara, tym bardziej mu nie wychodzi. Efekt w każdym razie jest zadowalający. Najważniejsze, że butelka spodobała się A. O to przecież chodziło.

Na koniec zostawiłam butelkę, która już jakiś czas czekała pomalowana na ładny motyw. Sam kształt jest bardzo zimowy, chciałam zatem, aby zdobiąca ją grafika również była utrzymana w tych klimatach. Wymyśliłam, że ładnie wyglądały na niej ptaszki siedzące na oszronionej gałęzi. Butelka jednak leżała w szafce, a ja nawet specjalnie nie szukałam wymarzonych ptaszków. Jakież było więc moje zdumienie i jakaż radość przepełniła me serce, kiedy u Graphic Fairy i na Słowiańskiej 7 zobaczyłam ptasie choinki! Dwie i to tego samego dnia! Ta od GF wydała mi się jednak bardziej przejrzysta i to ją wykorzystałam do lodowej butelki. Z drzewka niewiele zostało, ale przecież chodziło o same ptaszki... Świątecznego efektu nie będzie :) Wstrzymuję się, jak mogę, żeby jeszcze nie wpadać w bożonarodzeniowe szaleństwo...


Grafika jest dość skromna, dodałam więc koronkę i zawieszkę. To moje pierwsze kroki, jeśli chodzi o tego typu zawieszki, więc urodą może ona nie grzeszy, ale jest, jaka jest. Niedoskonała, jak i jej autorka :)


Na koniec znowu coś w ciepłych kolorkach, o właściwościach mocno rozgrzewających – pyszna zupka dyniowa. Szybka, prosta, syta... po prostu rewelacyjna. Moja Babcia zawsze wrzucała do niej takie małe kluseczki – gwiazdki. Eh, smaki dzieciństwa...

Na specjalne życzenie Meli podaję przepis: połowa średniej dyni obrana i pokrojona w dużą kostkę, dwie duże cebule pokrojone jak leci, zeszklone na małej ilości masła. Wszystko zalać bulionem z kostek rosołowych (zalewam taką ilością, jakbym gotowała ziemniaki, wtedy wychodzi na prawdę zupa-krem, a nawet zupa-budyń). Dodać sól, pieprz, czosnek, sporo imbiru i gałki muszkatołowej (ja używam sproszkowanych przypraw, choć pewnie świeżo starte byłyby lepsze). Całość gotuję na małym ogniu aż dynia będzie się rozlatywać. Potem wszystko blenduję bezpośrednio w garnku. Śmietanę można dodać zarówno prosto do zupy (kiedy już się nie gotuje), albo zrobić śmietanowy kleks na talerzu. Celowo nie podaję konkretnych proporcji, bo po prostu ich nie znam, robię wszystko "na oko". Taka to ze mnie intuicyjna kucharka :)

Tymczasem następne w kolejce na handmade'owej liście czekają dwie ikony, także zamówione przez A. No i prezencik dla Małej Damy. Pierwszy projekt czeka na mojego M., który coś nie może się zabrać do przecięcia deski. Drugi już tylko na dobre chęci. Mam nadzieję, że niedługo będę mogła się pochwalić efektami.

Miłego weekendu życzę i pozdrawiam cieplutko wszystkich odwiedzających!

niedziela, 13 listopada 2011

Nostalgiczne black & white

Zarówno pogoda za oknem, jak i wydarzenia ostatnich tygodni nastroiły mnie bardzo…, no właśnie, bardzo czarno-biało. Okazało się też, że nawet rzeczy, nad którymi ostatnio pracowałam przybrały takie właśnie barwy. Co prawda jeszcze nie polakierowane, ale chyba już gotowe do prezentacji.
Na pierwszy ogień idą słoiki na kawę, herbatę i cukier. Początkowo były zamówieniem dla pewnej pani, ale chyba się rozmyśliła, więc słoiki cieszą na razie tylko oczy najbliższych i sypialnianą, zamkniętą na 3 spusty szafkę. Jeśli pisze się do szuflady, to tworzyć można do szafki, no nie?


Kolejną nowością jest butelka po moim ulubionym winku. Tym razem postanowiłam bardziej ją pomalować, niż zdobić serwetkami. Z przodu tyko mały transfer z grafiki, którą zamieściła jakiś czas temu u siebie Bree... et voila! Wyszła marmurkowa karafka. Ostatnio, a w zasadzie to kilka tygodni temu, znalazłam w necie kilka rzeczy pomalowanych w ten sposób. Poszukałam więc toturiala i szybko okazało się, że nie taki diabeł straszny… To pierwsza rzecz, którą zmieniłam w ten sposób i mam nadzieję, że będą następne.



Na koniec nostalgicznie… Na zdjęciu poniżej moi Dziadkowie (od prawej), jakiś bliżej nieokreślony przyjaciel rodziny oraz prababcia. A ten mały berbeć na pięknym bujanym koniku, to moja Mama.


Babcia obiecała, że przy następnej wizycie podaruje mi więcej takich fotek, więc dla mnie, genealoga-amatora będzie to prawdziwy skarb. Raczej nie będę z golumową chytrością chować ich pod łóżkiem, więc pewnie się nimi z Wami tutaj podzielę. Tym bardziej, że taki retro klimat jest mi bardzo bliski pod względem estetycznym.

poniedziałek, 7 listopada 2011

Mamine prezenciochy, czyli powoli wracam

Czas najwyższy wracać do normalności... Jako, że ani czasu, ani sił na realizację zaplanowanych projektów nie miałam, pochwalę się na razie czymś, co zrobiłam w lipcu.
W minione wakacje odwiedzaliśmy na Wyspach moją Rodzicielkę. Nigdy wcześniej nie było okazji, żeby jej coś dać z moich wypocin, więc postanowiłam ozdobić pudełko i szczotkę do włosów. Dopiero co nabyłam serwetki i nie mogłam się zdecydować, który wzór wybrać, a Mama wcale mi w tym nie pomagała... Padło więc na Bethovena. Wyszedł komplecik muzyczny. Całość przeciągnęłam patyną, która ładnie zadomowiła się w delikatnych, lakierowych spękaniach (dość kiepsko to widać a zdjęciach). To są na razie eksperymenty i więcej w tym serca, niż uroku, ale chyba najgorzej nie jest.


Myślę, że w najbliższym tygodniu wykończę komplet słoików i zrealizuję zamówienie Koleżanki, więc już niedługo będę się chwalić efektami. Tymczasem mam nadzieję, że nie ocenicie pudełeczka zbyt surowo :)
Pozdrawiam ciepło!