środa, 29 lipca 2015

Stolik dla Małej Damy

Brak komputera (łobuz się zepsuł na amen), a potem czasu na rozruszanie nowego zaowocował przestojem w dodawaniu postów. Także nowa lektura, która pochłonęła mnie bez reszty, ale o tym będzie nieco później. 
Tymczasem od miesiąca czeka na swój blogowy debiut stoliczek i krzesło w pokoju Łucji. Był to zakup poczyniony na jednym z portali jakieś dwa lata temu. Służył początkowo do karmienia Łucji. Sprawdził się i wysłużył. Przestał pasować, poczekał trochę w piwnicy. Aż nadeszła chwila, kiedy dostał drugą szansę. Drewno przemalowałam na szaro. Zrobiłam nowe obicie z ceraty. Na materiałowe póki co brak mi cierpliwości, bo Łucja zaczyna mazać, co popadnie lub po prostu brudzić, nawet jeśli bardzo się stara tego nie robić. Na razie jest ceratka. Za jakiś czas zrobię ładny, na pewno jaśniejszy pokrowiec. 







Łucja tymczasem przy swoim stoliczku parzy dla nas herbatkę, czyta książeczki, rysuje. Bawi się po prostu i wygląda przy tym raz jak mała dama, a innym razem, jak szalony diabeł tasmański... Cała ona.  
Wybaczcie mi, że nie będę się rozpisywać. Tęsknota i zakochanie rozdzierają mi serce. Nie wiedziałam, że miejsce też można tak pożądliwie i niezahamowanie pokochać... Poza tym na dokończenie czeka bardzo, bardzo ważny projekt, o którym napiszę w niedalekiej przyszłości. Że nie wspomnę o przygotowaniach do przyjazdu Siostry i jej Narzeczonego... Dzieje się!  

wtorek, 21 lipca 2015

Pamiątki z wakacji DIY



Norwegia ciągle gra mi w sercu. Co ja na to poradzę? Zakochałam się po prostu. Dziś chciałam Wam pokazać, jak na dłuższą chwilę zatrzymać wspomnienia i czym obdarować bliskich po powrocie z wakacji. Często chcemy coś kupić dla rodziców, czy przyjaciół. Ja nie daję się zwariować i wszechobecną chińszczyznę staram się bardzo omijać z daleka. Wolę nie kupić nic, niż jakieś badziewie. Od jakiegoś czasu z podróży przywozimy zazwyczaj tylko magnesy na lodówkę. W tym roku skusiłam się jeszcze na żeliwny wieszak z łosiem (no, ale jak tu się nie skusić?). W markecie nabyłam zaś washi tapes. One akurat były mi potrzebne do mocowania kwiatków w naszym dzienniku podróży. Ciężko jest nic nie kupować, kiedy podróżuje się z dzieckiem. My daliśmy się namówić na łosia-maskotkę, któremu Łucja od razu i z wielkim przekonaniem nadała imię Momet. Skąd jej się to wzięło?



Co innego pamiątki zrobić samemu. W Visthus praktycznie codziennie wybierałyśmy się z Łucją na plażę zbierać muszelki, kamienie, patyki... Przywieźliśmy tego całą torbę. Wśród skarbów ceramiczna nakrętka ze słupa wysokiego napięcia z datą 1920 i bardzo zardzewiałym uchwytem, wielki gwóźdź, czy nawet foremka do piasku z trollem! Ale przecież nie będę dawać tego tak luzem w prezencie! Oto szybkie DIY na fajną pamiątkę, niestety bez zdjęć krok po kroku.
Potrzebne będą:
  • ramka (dość gruba i „głęboka”)
  • kawałek materiału, najlepiej kontrastujący do koloru ramki) LUB farba akrylowa
  • nożyczki
  • taśma dwustronnie klejąca
  • wszelkiej maści plażowa zbieranina (kamienie, patyki, muszelki etc.)
  • gorący klej

Z ramki wyciągamy szkiełko. Na podkładkę przyklejamy za pomocą taśmy dwustronnej materiał, lub malujemy ją farbą akrylową. Składamy ramkę. Tworzymy kompozycję z zebranych „pamiątek”, po czym – kiedy już jesteśmy pewni układu – przyklejamy poszczególne elementy na gorący klej. Można na ramce dopisać nazwę miejscowości, w której się było. To wszystko. Trzeba jedynie pamiętać, żeby nasze skarby nie były zbyt ciężkie, szczególnie oczywiście kamienie, bo grawitacja zrobi swoje.







Standardowo można wrzucić wszystko do koszyka/podstawki/talerza. Kiedyś zrobiłam też tak, że w słoiku zamknęłam piasek i kilka muszelek, a wieczko okręciłam sznurkiem. Można wykleić muszelkami ramkę, w której postawimy nasze wakacyjne zdjęcie. Pomysłów jest całe mnóstwo! Zawsze to coś fajniejszego, niż kolejna plastikowa pierdoła. Ciekawa jestem, co Wy przywozicie z wakacji oprócz pięknych wspomnień. 




piątek, 17 lipca 2015

Domki dla skrzatów

Będąc w Norwegii widziałam wiele magicznych miejsc, o czym już Wam pisałam. Nie chcę przynudzać, więc nie będę tu powtarzać tych wszystkich ochów i achów. Opowiem Wam jednak o małych domkach, które raz po raz spotykaliśmy na ścieżkach wokoło Visthus. Różnokolorowe, niektóre w towarzystwie figurek ludzi i zwierząt. Piękne, ale po co? Czy tylko do ozdoby? Oczywiście ja z moją bujną wyobraźnią stworzyłam teorię – to domki dla nisse, skandynawskich skrzatów. Pewnie opiekują się tymi ścieżkami. Nie byłabym jednak sobą, gdybym nie dociekała prawdy. 












Najpierw sprawdziłam widniejące na budyneczkach nazwy: fisk, to ryba, matkroken, to nazwa sieci marketów, skjare, to nalewka. Na myśl od razu przyszły mi osady służebne w średniowiecznej Polsce. Ich mieszkańcy, najczęściej wyspecjalizowani w jednej dziedzinie, byli zobowiązani do świadczenia określonego rodzaju usług wobec władcy. Stąd wzięły się nazwy owych osad, np. Złotniki, Szczytniki, Piekary. Czy można było doszukiwać się tu pewnej analogii? Kogo by tu zapytać o znaczenie domków? Zauważyłam już, że tubylcy są bardzo otwarci w stosunku do turystów, ale sami niechętnie mówią o sobie. Postawiłam na właścicielkę ośrodka. Pretekst był, bo akurat zepsuła się pralka (no dobra, nie umiałam jej obsłużyć). Mówię więc Hilde, że byliśmy na spacerze, widzieliśmy te wspaniałe domki i jestem nimi oczarowana, ale po co one tam wiszą, a ona na to: for fun!. Mówię jej, że nie wierzę, że tylko dla zabawy. Ona na to, już poważnie, że te domki wyznaczają szlaki, którymi można chodzić. Nie zapytałam już, czy kolory domków mają znaczenie, jak u nas trójpasiaste symbole, bo Hilde wróciła do swoich zajęć. Odniosłam wrażenie (ja i moje teorie spiskowe!), że nie chce się rozwodzić nad tym tematem. Czyli jednak dla skrzatów!


A to już moja wariacja na temat domków. Te staną na półce w przedpokoju, jak już sobie taką wymarzoną półkę zrobię.
Miłego weekendu Wam życzę!

wtorek, 14 lipca 2015

Kalisz, moje miasto

      Sezon ogórkowy w pełni. Widać to na ulicach, w mediach i na blogach również. Zaczął się czas urlopów i ogólnego rozluźnienia. Większość z nas podróżuje, bliżej lub dalej. Mam nadzieję, że mój dzisiejszy wpis zachęci Was do tego, że być może podczas swoich wojaży zajrzycie do najstarszego miasta w Polsce.               Kalisz praktycznie równo po połowie kocham i nienawidzę. Jest to miasto sprzeczności, malkontentów, ale też ma w sobie potencjał. Ostatnio coś zaczyna się dziać, obserwuję poruszenie nie tylko władz, ale przede wszystkim ludzi. Zaczyna się im chcieć, a to już połowa sukcesu. Przybywa inicjatyw i rozsądnych planów. Dlatego po długim namyśle stwierdziłam, że warto Was tu zaprosić. Impulsem do owego zaproszenia był miniony weekend, który bardzo aktywnie spędziliśmy właśnie w naszym mieście. Relację zamieszczam z opóźnieniem, bo komputer nam padł na amen. Teraz przez kilka dni musimy się męczyć na zastępczym laptopie, który jest niewiele większy od tableta... Taka karma. A teraz już krótkie sprawozdanie. 
      W sobotnie przedpołudnie udaliśmy się na dawny plac targowy, Rozmarek. Odbywał się tam drugi w te wakacje targ staroci i rękodzieła. Ma być powtarzany w każdy 2 i 4 weekend miesiąca do końca sierpnia. To wspaniała inicjatywa, mająca na celu ożywić plac nieopodal ratusza i Głównego Rynku. Póki co wystawców było niewielu, aczkolwiek mieli bardzo ciekawy towar - od szydełkowych maskotek, poprzez decoupage, wełniane chusty, obrazy, aż po antyki, te bardziej i mniej stare i "antyczne". Ja skusiłam się na książkę o ludziach pierwotnych, bo ostatnio prapoczątki człowieka interesują mnie ogromnie. Więcej o tym zdarzeniu możecie poczytać TUTAJ. Po Rozmarku poszliśmy na lody tuż obok świeżutko odrestaurowanego ratusza. Wśród licznych atrakcji zwiedzanie wieży ratuszowej oraz przejażdżka zabytkowym autobusem po mieście. 











 Po południu wybraliśmy się na moje ukochane Zawodzie - miejsce w którym rodził się Kalisz i państwowość polska, miejscy, gdzie spoczął jeden z królów, Mieszko Stary. Miejsce, które darzę sentymentem dlatego, że pisałam o nim pracę magisterską, ale także, a może przede wszystkim dlatego, że jedenaście lat temu przyrzekaliśmy tam sobie z Mężem miłość. W obecności przodków, jak się wtedy śmialiśmy. Wtedy jeszcze było tam kilka wzniesień i sterta kamieni - pozostałości po pochodzącej z przełomu XII i XIII w. kolegiacie św. Pawła. Dziś to grodzisko, na którym można zobaczyć rekonstrukcje chat, wieży bramnej, wspomnianej kolegiaty (odtworzono fundamenty świątyni), czy fragmentu wałów obronnych. Atrakcją dla dzieci jest zagroda z owcami i kozami. Choć marketingowo miejsce to kuleje, bądź też nie istnieje praktycznie w świadomości ogólnopolskiej, to jednak jest i czeka na turystów. A do zaoferowania ma na prawdę wiele. W wakacje dość często odbywają się tam różne imprezy, od Jarmarku Archeologicznego w czerwcu, aż po Biesiadę Piastowską w sierpniu. W sobotę był dzień celtycki. Byli rzemieślnicy, były pokazy walk, a wieczorem koncert zespołu Macalla Trio. Więcej o tym wydarzeniu przeczytacie TU, a jeśli jesteście zainteresowani samym Zawodziem, to zapraszam na stronę kaliskiego muzeum.  








Do domu wróciliśmy zadowoleni i zmęczeni. W niedzielę "dobiliśmy się" wizytą w aquaparku. Mam nadzieję, że do końca wakacji czekają nas same takie weekendy. Może i Was zachęciłam do odwiedzenia mojego miasta? Jeśli Kalisz znajdzie się na trasie Waszych wakacyjnych wojaży, zatrzymajcie się tu na dłużej. Na prawdę warto. 

środa, 8 lipca 2015

Maluch na wyprawie, czyli jak spakować dziecko na wakacje

Przed naszym wyjazdem na urlop do Norwegii sporo się naszukałam porad na temat podróży z dzieckiem. Samych informacji znalazłam niewiele. Żadna z opisywanych wycieczek nie była też ani tak daleka, ani z tak małym dzieciaczkiem, jak nasza Łucja. Zrobiłam więc to, co zazwyczaj – improwizowałam. Dziś jestem bogatsza w doświadczenie i dlatego postanowiłam je tu opisać. A nuż komuś się przyda. Czasami zapominamy o najbardziej podstawowych rzeczach, czasami zabieramy zupełnie niepotrzebne bagaże... Oczywiście lepiej wziąć więcej, jeśli mamy miejsce, niż potem pluć sobie w brodę, że czegoś nie mamy. Nie jestem bowiem zwolenniczką metod jednego z dziennikarzy, który kupuje na miejscu, a potem zwraca towar do sklepu.
Informacje i przedmioty pogrupowałam w kilka tematów.


Jakie ciuchy?
Ilość zabranych bagaży zależy oczywiście od tego, czym podróżujemy. Jeśli samochodem, to jak duży mamy bagażnik. Na jak długo i w ile osób. U nas rzecz była utrudniona, bo jechaliśmy busem, w 7 osób, w większości nam nieznanych, a w bagażniku musiało być jeszcze miejsce na zapasy jedzenia na 2 tygodnie. Swoje torby uszczupliliśmy więc do minimum (np. dobierając ciuchy w gotowe zestawy). Dla Łucji zabraliśmy natomiast dwie średniej wielkości torby - jedna z ciuchami, druga z zabawkami, bo wiadomo, że nie ma nic gorszego, jak znudzone dziecko w małej, zamkniętej przestrzeni. Ciuchy również starałam się dobrać w zestawy, w podobnej gamie kolorystycznej. Oczywiście ważne jest, gdzie jedziemy i jak będzie tam pogoda. My wybieraliśmy się na daleką północ Skandynawii, więc zabieraliśmy przede wszystkim ciepłe ubrania. Niestety to one zajmują najwięcej miejsca...Z ciuchów były to: 4 pary spodni, sweter cienki, sweter gruby, bluza z kapturem, 4 bluzki na długi rękaw, 4 bluzki na krótki rękaw, 2 koszule dżinsowe, rajstopy (na wszelki wypadek), 2 pary getrów, 2 piżamy, kurtka z podpinką (bardziej praktyczna niż zimowa), bielizna (majteczki i skarpetki w ilościach dość dużych), czapki: cienka i gruba, komin i szal. Do tego buty: 2 pary adidasków, tenisówki, wygodne bamboszki do biegania po domu oraz kalosze z ocieplaczami (ge-nial-na rzecz!).
Trzeba też pamiętać, żeby zabrać kilka ciuszków na zmianę do bagażu podręcznego. Po co potem przeklinać pod nosem, lub wyżywać się na mężu, że akurat tą torbę włożył na sam spód bagażnika. Nasza podróż trwała ponad 48 godzin. Nawet jeśli w tym czasie dziecko się nie ubrudzi, to i tak na pewno się spoci. No bądźmy szczerzy, po prostu dla komfortu maluszka trzeba go przebrać i tyle. Pamiętać też trzeba o ciepłych skarpetkach, kiedy dziecko zasypia w aucie.
Kolejna ważna rzecz, to kocyk lub tetrowa pieluszka do okrycia brzdąca. Pamiętajmy też o ulubionej przytulance. Dla malca to czasem najważniejsza rzecz pod słońcem! Jeśli dziecko jest małe, to koniecznie zabierzmy też smoczki, najlepiej ze dwa. Nasza Łucja co prawda używała ich przed wyjazdem już tylko do spania wieczorem, ale w podróży sprawdził się idealnie, jako uspokajacz.


Jakie zabawki?
Najlepiej takie, które zajmują czas, edukacyjne, ale niezbyt głośnie. Kilka ulubionych książeczek, tablica do rysowania... My tuż przed wyjazdem dostaliśmy takie fajne zgadywanki Czu-czu. 50 pytań i odpowiedzi w formie poręcznych kart spiętych klipsem. Bardzo fajna sprawa. Oczywiście najukochańszym umilaczem był tablet, który Łucja obsługuje chyba lepiej, niż ja. Pamiętajmy, żeby znalazły się na nim ulubione bajki i piosenki, a także gry. Nie oszukujmy się – w dzisiejszych czasach 2,5 letnie dzieci to mali informatycy. Nie bez powodu mówi się, że to pokolenie urodziło się ze smartfonem w dłoni. Warunek używania tableta jest jeden: kontrola. Dziecko nie powinno spędzać całej podróży patrząc się w ekran. Za oknem też jest wiele kolorowych i ciekawych rzeczy.
Na miejscu, już po wyczerpującej podróży przydadzą się drewniane klocki (oczywiście nie całe pudło, powiedzmy z 15-20 sztuk), puzzle, dmuchana piłka (zajmuje mniej miejsca), jakiś samochodzik, kredki i kartki, czy dwa kubeczki z ciastoliną (którą Łucja uwielbia). Generalnie jednak dobór zabawek zależy przede wszystkim od naszego malca. Pamiętajmy jedynie o umiarze.


Jakie lekarstwa?
Większość z naszych dzieci nie jest okazem zdrowia, a nawet jeśli, to nigdy nie wiemy, jak brzdące zareagują na stres spowodowany długą podróżą, zmianę klimatu, czy po prostu coś się mu nie przyplącze. Dlatego do apteczki spakujmy naprawdę dużo rzeczy, nawet jeśli połowy z nich nie użyjemy. Zwłaszcza jeśli jedziemy za granicę i jeśli wiemy, że do najbliższej apteki będzie... kilkadziesiąt kilometrów. Warto też przed wyjazdem udać się do lekarza rodzinnego, który wiele rzeczy doradzi, podpowie.
Oto medykamenty, jakie my spakowaliśmy dla Łucji: clotrimazol (dla dziewczynek, którym często przydarzają się infekcje intymne to niezbędne, bo długie siedzenie w foteliku i publiczne toalety sprzyjają rozwojowi bakterii i grzybów w okolicach majtkowych), fenistil (dobry zarówno na ukąszenia owadów, jak i lekkie oparzenia słoneczne), krem z filtrem, spray na komary, woda utleniona, plastry, spray na gardło (u nas argentin-T), krople do nosa, leki przeciwgorączkowe (najlepiej i ibufen i pedicetamol), esberitox (na przeziębienie, z polecenia lekarza), probiotyk, elektrolity (w razie wymiotów), coś na chorobę lokomocyjną, np. lokomotiv, który dostępny jest już w postaci lizaków. Łucja na szczęście podróże znosi fantastyczne, ale wiecie – przezorny zawsze ubezpieczony. Jedyne, czego nie spakowałam, to syrop na kaszel, no i oczywiście nasz brzdąc miał kaszel niesamowity. Jaki syrop wziąć najlepiej – powinien doradzić lekarz. Do tego wszystkiego oczywiście kosmetyki, których używamy kąpiąc dziecko na co dzień. Pamiętajmy także o lekach, które dziecko przyjmuje stale, np. na alergię.
Większość tych leków ma taką zaletę, że używać ich mogą także dorośli. U nas doskonale sprawdził się esberitox, bo przeziębiony był niemal każdy.


Co do jedzenia?
Na początek nadmienię tylko, że niezbędne w tak długiej podróży są torby termoizolacyjne, czy wręcz lodówka turystyczna. Nawet kanapki spakowane w takie torby zachowują świeżość, masło nie wypływa, a ser się nie roztapia. Warto spakować wodę w butelkach z dzióbkiem, albo przelewać napoje do zamykanych kubków ze słomką. My kanapki przygotowywaliśmy na postojach. Warto zabrać ulubiony talerzyk dziecka (u nas taki ze świnką Peppą). Dzięki temu malec czuje się choć troszkę jak w domu. Można pomyśleć o słodkich przekąskach. U nas były to lubisie. Doskonale sprawdziły się chrupki kukurydziane i chlebki ryżowe. Można spakować jogurciki i dżem. Jeśli dziecko lubi, to sprawdzą się też marchewka pokrojona w słupki, lub jabłuszko. Absolutnie zakazane są gazowane, słodkie napoje i posiłki w fast foodach. No chyba, że frytki.

Co jeszcze?
Oczywiście mokre chusteczki, zarówno do bagażu podręcznego, jak i normalnego. Zapasowe baterie do zabawek (w razie czego przydadzą się do aparatu), pieluchy (Łucja już ich nie potrzebuje, ale rozstała się z nimi stosunkowo niedawno, ale to znowu wszelki wypadek. Okazały się niepotrzebne, ale jakbym ich nie wzięła, to wiecie... Na pewno przydadzą się też papierowe ręczniki, czy ulubiony kubek na mleko. Lucek pije takie z proszku, więc zabrałam także spieniacz do mleka. Nie musiałam się więc martwić o dokładne rozmieszanie w polowych warunkach.
Napiszę Wam też o dwóch rzeczach, o których nie pomyślałam, a które na pewno by się przydały. To organizer zakładany na siedzenie (swoją drogą przydatny nawet i do naszej osobówki na krótkie dystanse) oraz podstawka na nóżki do fotelika. O tej ostatniej rzeczy jedynie słyszałam, ale gdybym się pofatygowała i znalazła coś takiego, to z pewnością nie musielibyśmy w środku nocy na szybko ustawiać bagaży pod nogami dziecka, żeby rozprostowało kończyny.
Ważne jest także to, w jaki sposób spędzamy postoje. Za każdym razem trzeba dziecko wypiąć z fotelika, pozwolić mu się wybiegać, wyszaleć. Dla nas to też będzie dobry sposób na rozruszanie. Można pobawić się w berka, czy choćby pospacerować. Nawet jeśli dziecko śpi, trzeba je wyjąć i położyć na siedzeniach, żeby pospało choć pół godziny w normalnej pozycji. Odpocznie kręgosłup, a co za tym idzie, nasz maluch lepiej się wyśpi. Nie spieszmy się, nie jedźmy na złamanie karku kosztem postojów. Niech dziecko zawsze się wysiusia, nawet jeśli nie ma akurat ochoty. Siedząca postawa i nagromadzony w pęcherzu mocz sprzyjają nieprzyjemnym infekcjom.

Kilka razy, zwłaszcza w nocy, kiedy Łucja wierciła się nie mogąc zmienić pozycji i troszkę popłakiwała, miałam wątpliwości, czy dobrze robimy, czy to nie błąd, że zabraliśmy ją w tak daleką podróż. Bo my spełniamy marzenie, a ona się męczy. Ale nie! Nie wyobrażam sobie zostawić jej na dwa tygodnie, nawet z ukochanymi dziadkami. Teraz też jest najlepszy czas na takie dalekie wyprawy, bo potem drugie dziecko planujemy, a z dwójką to już faktycznie będzie eskapada na miarę podróży Apollo na księżyc. Pamiętajmy, że dziecko nie jest przeszkodą w realizacji marzeń. To tylko powód, by zmienić drogę, by znaleźć inny sposób. Marzenia spełniane w towarzystwie najbliższych cieszą po stokroć bardziej. Łucja znakomicie dała sobie radę, my z Michałem na zmianę się nią opiekowaliśmy (na szczęście żadne z nas nie było kierowcą). Koniec końców wyszło super. Na pewno nasz szkrab nie zapamięta z tej wycieczki zbyt wiele, jeśli w ogóle cokolwiek, ale pozostaną jej zdjęcia, spisany przeze mnie dziennik i nasze opowieści. Może będzie wspominać, że szukała w wodzie „żółwika Samika”, może przypomni sobie kiedyś kudłatego pieska Spike, owieczki w zagrodzie i „polinę” (trampolinę), albo jak skakała po kałużach. A może zapamięta strasznego trolla i poszukiwania elfów w zaroślach...
Chyba opisałam wszystko. Mam nadzieję, że komuś z Was te informacje mogą się przydać, a jak nie, to chociaż ja sama będę wiedziała, gdzie szukać następnym razem. Jeśli mielibyście natomiast jakieś pytania w związku z podróżą Waszych pociech, to śmiało piszcie na maila.