środa, 29 lutego 2012

Mój pierwszy raz...

… z dwuskładnikowym medium. Musiałam na to poświęcić osobnego posta, mimo że medium użyłam na jajku i mogłam napisać o tym już wczoraj... Generalnie rewelacja! Efekt podoba mi się dużo bardziej, niż przy cracle jednoskładnikowym. Jest łatwiej i bardziej efektownie, moim zdaniem. Oczywiście obie metody mają swoje dobre i złe strony, ale w zasadzie tak jest ze wszystkim.


Z wielu względów moje jajko uznałam za wyjątkowe. Ale tylko do czasu. Przeglądając Wasze blogi dziś po południu natknęłam się u Marty w Deco Pasji na bardzo podobne. W sensie serwetkowy wzór jest dokładnie ten sam… No ja wiedziałam, że się tego nie da uniknąć, ale że w ten sam dzień? Jakiś dziki zbieg okoliczności (Marta, pozdrawiam cieplutko!)
Tymczasem wracam do mojego jajka. W spękania wtarłam patynę. Po wylakierowaniu całości samą kameę pokryłam wielokrotnie lakierem do paznokci, żeby błyszczała się bardziej, niż reszta. Obrysowałam ją też ciemno złotą konturówką. Z tyłu dodałam napis „wesołego Alleluja”. 


Szczerze mówiąc efekt końcowy bardzo mi się podoba. Mam nadzieję, że w Waszych oczach również znajdzie uznanie.

Hihi, a to już kolejne jajeczka czekające na zdobienia.


Wbrew pozorom starcza mi jeszcze czasu na sprzątanie, gotowanie i drobne przyjemności (np. teraz właśnie oglądamy sobie z Mężem mecz – Polska! Polska! Polska!). W gruncie rzeczy to samo malowanie sprawia mi ogromną frajdę, jest niejako wpisane w rytm dnia, więc jakoś tak naturalnie się ze wszystkim zgrało. Podejrzewam, że po świętach nie będę wiedziała, co z rękoma robić…

wtorek, 28 lutego 2012

Operacja tuning i inne jaja

Oj, chwilkę mnie nie było… Pewnie to wina maratonu filmowego w ciągu ostatnich kilku dni. Jakiś czas temu byliśmy z Mężem w kinie na Dziewczynie z tatuażem. Uważam, że film jest rewelacyjny, podobnie jak Rooney Mara i Daniel Craig. Na prawdę czuć chemię między nimi, tą wzajmną fascynację wynikającą z różnic, które ich dzielą (środowisko, wiek etc.).  W każdym bądź razie film spodobał nam się na tyle, że zamarzyło nam się obejrzeć wersję szwedzką. No i tak od piątku do późnej nocy oglądaliśmy wszystkie odcinki (6 x 1,5 godz.). Było warto! Nic więcej nie napiszę, żeby nie wymknął mi się żaden spoiler. Muszę tylko zaznaczyć, że zakochałam się w szwedzkim języku :P Ale wracam do tematu – Millenium porwało nas na tyle, że na blogowanie brakło mi najzwyczajniej w świecie czasu. Jajka jednak cierpliwie i systematycznie malowałam.

Na pierwszy ogień poszły dwa wytworki, które już Wam pokazywałam, ale po bardzo udanym zakupie konturówek postanowiłam poddać je tuningowi. Pod nóż poszły jajka ludowe i konwaliowe.



A to już nowości, tym razem na zamówienie, więc kolorki i wzory dopasowane do wymagań koleżanek z pracy. Najpierw single:



A teraz stroikowe zestawy:




Nie rozpisuję się dziś więcej. Jakoś tak nie wiem, jak miałabym komentować moje jajeczne poczynania. Lepiej Wy komentujcie :D

DEMENTI - w związku z komentarzami chciałam przeprosić, jeśli niektóre z Was wprowadziłam w błąd używając słowa "malowałam". Jajka są oczywiście zdobione techniką decoupage'u, a nie ręcznie malowane. Chociaż malowałam tło i wykończenie z tyłu i podmalowywałam np. trawkę przy kurkach, a potem lakierowałam. Dla mnie to wszystko jest malowanie, ale żeby takie kwiatki i kurczaczki... Dzięki Dziewczyny za wiarę we mnie, ale taka zdolna, to ja niestety nie jestem :D 

czwartek, 23 lutego 2012

Zaległości i wyróżnienie, czyli w przerwie między jajami

Żeby totalnie nie zwariować od natłoku jajecznych zamówień oraz w oczekiwaniu na ich realizację, dziś kilka rzeczy zupełnie nie związanych z wiosną (już czuć ją w powietrzu!) i świętami. Z dość dużym opóźnieniem chciałam Wam pokazać kolejny album na pamiątkowe zdjęcia ze ślubu mojego szwagra, o który poprosiła mnie teściowa. Tym razem miało być skromnie, w kolorach biało-czarnych. Wiecie, moje scrapowe poczynania nie są najwyższych lotów. Rzekłabym nawet, że raczej tych na bardzo niskim pułapie, ba! jeśli miałabym się w tej kwestii porównać do jakiegoś ptaka, to byłabym pewnie kurą lub może nawet kiwi... Ale co tam, pokazuję (choć troszkę się wstydzę):


Kolejne projekty na zamówienie teściowej, to dwie ramki. Na jednej miał być efekt marmuru na szkle. Ale żeby pomalować, trzeba było najpierw oczyścić, tudzież oskrobać, z poprzedniej farby. Masakra! Do tego dźwięk noża na szkle, wyobraźcie sobie... brrr! Z rozpuszczalnikiem wolałam nie kombinować, bo jeszcze by mi się wszystko rozmazało i było by po ramce.


Raz kiedyś zrobiłam butelkę a'la marmur i wyszło dość ciekawie. Ale szczęście sprzyja tylko początkującym... Za drugim razem mocno mi nie wyszło i musiałam zdobić lewą stronę (skrobać już nie miałam siły). Wyszło praktycznie nie marmurowo, ale efekt teściowej się spodobał – to najważniejsze. Zaśniedziałą ramkę tylko oczyściłam.


Druga ramka na całe szczęście była drewniana. Miała być postarzona i przetarta. Od siebie w twórczym natchnieniu dodałam jeszcze klatkę i ptaszki (oczywiście od Graphic Fairy):



To niestety nie było mój dzień na odnawianie... Przy montażu pękła mi szybka... Czasami już tak jest, że jak się człowiek bardzo stara (to helo-oł! teściowa w końcu prosiła), to nic nie wychodzi tak, jak trzeba...

A teraz, na poprawę nastroju, zakup sprzed miesiąca - blaszany dzbanek w ukochane kropki. Do kuchni, która ciągle czeka na remoncik (na obrzeżach świadomości już mi błądzi kolejny pomysł, tym razem na lifting łazienki). 



Już zupełnie w dobrym nastroju muszę się pochwalić moim pierwszym wyróżnieniem! Dostałem je od Witchqueen (bardzo, bardzo Ci dziękuję, jest mi ogromnie miło!!!). 



No i teraz mam za zadanie opisać siebie w siedmiu zdaniach… No w gruncie rzeczy, to nie wiem, jak zacząć…
Jestem pełną pomysłów, marzeń i chęci do życia osóbką, która nie boi się wyzwań.  Mam w sobie ogromne pokłady miłości, którą obdarzam moich najbliższych i w ogóle wszystkich wokół, bo bardzo szybko przyzwyczajam się do ludzi, a jak już się przyzwyczaję (tudzież pokocham), to po prostu nie ma mocnych (niestety nie wszyscy potrafią to zrozumieć, albo – co gorsza – mogą zrozumieć to opatrznie). Staram się być po prostu dobrym człowiekiem, nie wadzić nikomu, nikogo nie nienawidzić, tolerować odmienności (nie zawsze mi to wychodzi) i za nic w świecie nie oceniać. Bardzo lubię dobre kino i nade wszystko kocham książki, ale nie z rodzaju romansów, raczej coś zawiłego, psychologicznie pokręconego, np. o seryjnych mordercach, albo kryminały, ostatnio też fantasy. Mam mnóstwo zainteresowań,  od prezentowanych na tym blogu, poprzez historię (wojskowości w szczególności), ezoterykę, grafomanię (choć dawno już nic nie napisałam), aż do zagadek matematycznych i logicznych, słowem – kobieta renesansu. Czasami zastanawiam się, czy aby ktoś się tam gdzieś nie pomylił i nie wysłał mnie za daleko w przyszłość, w sensie takim, że równie dobrze mogłabym się urodzić jakieś 130 lat temu, np. w Anglii. W gruncie rzeczy uważam, że jestem okropnie pokręcona, z różnych względów, w każdym razie, czasami do głowy mi takie rzeczy przychodzą, że jakbym była psychiatrą, to bym się zamknęła w pokoju bez klamek…

Uff! Ciężko siebie samego opisywać… Nie uważacie, że zupełnie lepiej idzie nam mówienie o innych, niż o sobie?

Co do wyróżnień, to w sumie nie dziwię się, dlaczego niektóre z Was dziękują za takie przyjemności. Ciężko jest wybrać kogoś, kiedy ma się tak ogromny wybór… Ale że zabawa jest zabawą, to ja wyróżnię:


Dziewczyny, wklejcie do siebie banerek i napiszcie coś o sobie w 7 zdaniach.


Cholera, a miało być dzisiaj krótko...

wtorek, 21 lutego 2012

Kogel-mogel, jajecznica

Dinozaur, morderca, artysta... W komentarzach do ostatniego posta znalazłam dużo określeń mojej osoby i – szczerze – wszystkie poczytuję sobie za komplementy! Bardzo serdecznie Wam dziękuję za miłe słowa. Po raz kolejny muszę stwierdzić to, co oczywiste – Wasze ciepłe komentarze są niezwykle budujące! Na tyle budujące, że w porywach natchnienie ozdobiłam wreszcie trochę jajków. Już zaczynałam się bać, że wielkanocne zakupy styropianowo-koszyczkowo-serwetkowe   zrobiłam na wyrost... A oto i moje jajeczka:





Część jajek trafiła do stroików. Na razie zrobiłam dwa:




Jak więc widzicie, do mojego mieszkanka zawitała wiosna. Także w postaci kwiatka, który stoi sobie na moim sekretarzyku i pięknie mi pachni, kiedy maluję jajeczka. Ogromny kwiatostan musiałam podeprzeć, bo się bidul ugiął pod własnym ciężarem. Tu jeszcze zanim zakwitł:



Na dziś to wszystko. Niedługo kolejna porcja jajecznych zdjęć (mam nadzieję), dwa projekty realizowane na prośbę teściowej oraz kilka zaległości.

Pozdrawiam cieplutko!

niedziela, 19 lutego 2012

Tik, tik, tik!....

to dźwięk twojego uciekającego życia.

Może niezbyt optymistycznie zaczęłam, ale to znowu wina Dextera. Kolejna część jego przygód już za mną, ale to zdanie, tak charakterystyczne dla piątego sezonu, kołacze mi po głowie, niczym nie dająca spokoju  melodia  zasłyszana w radiu. Poza tym post będzie o zegarkach. Przy okazji pudełka na marzenia mówiłam Wam o mojej fascynacji mechanizmami zegarowymi, tymi wszystkimi sprężynami i trybikami.


Tak się zdarzyło, że do tego przeczytałam jeszcze dwie książki Cassandry Clark – Mechaniczny anioł i Mechaniczny książę. No i moja fascynacja pochłonęła mnie bez reszty. Nie żeby było to  jakieś wybitne dzieło literackie, o nie. To po prostu fantasy dla nastolatków. Ale co począć. Musiałam nakarmić tego dzieciaka, który we mnie siedzi. A klimat książek wciąga niesamowicie – Londyn, końcówka lat 70-tych XIX w. Atmosfera niczym w Lidze niezwykłych dżentelmenów. Dwóch przystojnych chłopaków po przejściach i dziewczyna z przeszłością. Do tego tajne bractwo Nefilim. Czego więcej trzeba, by zarwać trzy nocki z rzędu? Ale ja przecież nie o książkach miałam pisać, tylko o zegarkach.


To dwa budziki, które mój Teść przywiózł mi od Wujka ze wsi. Stare, zakurzone, nieużywane, czyli dla mnie w sam raz. Zabrałam się do nich ochoczo, potraktowałam śrubokręcikiem i nożykiem i po kilku minutach do moich słoiczków (zapełnionych już po części tarczami i trybikami z zegarków rozmontowanych wcześniej) trafiły rewelacyjne, tak drogie memu sercu trybiki.



Ale po cóż byłyby mi te trybiki, gdyby nie moja dzika żądza stworzenia z nich czegoś? Zrobiłam ci ja zatem dwa wisiorki. Podstawą pierwszego jest cały, uzewnętrzniony mechanizm zegarka na rękę. Dorobiłam „łapki” ze srebrnego drucika (miały przytrzymywać szybkę, ale ta złośnica w trakcie montażu pękła). Trybiki zatopiłam w bezbarwnym lakierze, dodałam dwa listki na łańcuszku i gotowe.


Drugi wisiorek został stworzony na bazie innego, który dostałam ostatnio od Mamy. Był to kamień z metalowym serduszkiem. Po śladach kleju widać było, że coś ewidentnie jeszcze na nim było, ale zostało zagubione bezpowrotnie i – ku wielkiej uciesze mojej Mamy – sprawiło, że całość została przeceniona. Jak tylko go zobaczyłam, wiedziałam, jak go przerobię. No więc dokleiłam malutką tarczę zegarową i kilka trybików. A oto efekt:


Żeby nie było, że tylko ja mam kuku na muniu, jeśli chodzi o zegarki, to w domu mam jeszcze jednego zegarkofila. Dorwał się raz do moich skarbów w postaci pokaźnej ilości odnalezionych na strychu i w piwnicy zegarków na rękę. No i oczywiście z wielkim oburzeniem zaiwanił mi dwa, twierdząc, że to automaty, że  jak ja mogłam chcieć to rozwalić?! No i się okazało, że jeden z nich jest raczej bezużyteczny, ale drugi, hoho, drugi to rarytas wśród zegarków! Jest to stary Wakmann, prawdopodobnie z lat 30-tych lub 40-tych ubiegłego wieku. Kiedy wczoraj poszliśmy odebrać go z przeglądu u zegarmistrza i pokazał nam go w środku, to – wierzcie mi – tętno miałam chyba na poziomie 200. 



No i leży sobie zegarek w szufladzie Męża, tyka sobie cichutko i czeka, aż znajdziemy jakieś bardziej szczegółowe informacje na jego temat.
Chorzy jesteśmy z Mężem, no nie? Ja album, on zegarek… I tylko Pan Zegarmistrz stwierdził, że jesteśmy jak dinozaury, bo teraz młodzi ludzie raczej się takimi rzeczami już nie interesują…

Miłej niedzieli i udanego tygodnia Wam życzę!

środa, 15 lutego 2012

Angielski pacjent

Jako, że jesteśmy świeżo po Walentynkach, przedstawiam Wam dziś mojego Kochanka, który w ciągu kilku ostatnich dni skradł mi serce. Całkowicie i nieodwołalnie.

Jest to stary wiktoriański album na zdjęcia z 37 rewelacyjnymi fotkami. Każdą wolną chwilę poświęciłam na próbach umieszczenia tego cacuszka w czasoprzestrzeni historycznej. Pewnie nie wszystkie z Was wiedzą, że jestem z wykształcenia archiwistą i historykiem wojskowości. Tak, tak, wojskowości, nie ważne (znaczy się bardzo ważne, ale nie w tym przypadku). Stąd, kiedy zobaczyłam album, od razu obudził się mój badawczy umysł – po prostu nie mogłam inaczej!  Mój Skarb przybył do mnie zza Kanału La Manche w ubiegły piątek. Nie wiem, jak poprzedni właściciel mógł się go pozbyć i potraktować tak okrutnie... Niczym zbity pies wędrował sobie mój album, aż natrafił na moją Mamę. A ona, wiedząc jaką radość sprawi mi posiadanie takiego uduchowionego przedmiotu postanowiła mi go czym prędzej wysłać. Kiedy wreszcie mogłam go pogłaskać i przytulić, miałam łzy w oczach (taki archiwistyczny fetysz mam chyba – stare książki i dokumenty tak na mnie działają). Od razu podkleiłam mu grzbiecik i wyczyściłam okładkę preparatem do czyszczenia skóry, zajęłam się najtroskliwiej, jak umiałam (stąd tytuł posta).  



Niestety nic nie da się poradzić na plamy wewnątrz albumu, ale mnie one wcale nie przeszkadzają. Album na oko pochodzi z końca XIX wieku. Nie byłabym jednak sobą, gdybym nie przeprowadziła małego reaserchu. Na podstawie zebranych informacji udało mi się naskrobać coś na kształt małego artykuliku. Osobom, które nie lubią historycznego bełkotu odradzam dalsze czytanie i przejście do oglądania fotek, ale mam też nadzieję, że niektórym się te kilka informacji przyda. No dobra, może nie przyda, ale przynajmniej może kogoś to zainteresuje. Miłej lektury i miłego oglądania.

Wiktoriański album na zdjęcia.

            Mówi się, że każda szanująca się wiktoriańska rodzina miała album na zdjęcia. Podejrzewam, że to tylko kolejny ze stereotypów dotyczący tamtej epoki. Prawdą jest jednak, że fotografia, która upowszechniła się w drugiej połowie XIX w. szybko stała się produktem „must have” w konserwatywnej i podporządkowanej konwenansom społeczności. Forma albumu przypomina nieco biblię. Powodem tego jest fakt, że bardzo często Pismo Święte, a w zasadzie jego okładka, było miejscem, gdzie spisywano wszelkie dane genealogiczne danej rodziny. Uzupełnieniem tych informacji były fotografie. Nie dziwi więc fakt, że porównanie do biblii oraz przywiązanie do wartości rodzinnych sprawiły, że przedmiot służący przechowywaniu zdjęć zyskał tak zdobną szatę.  Także sposób zamieszczania odbitek był określony (niezmienne umiłowanie do podporządkowywania się wszelkim zasadom i tu jest widoczne). Starano się zatem zawsze umieszczać na jednej stronie mężów i żony, ale też rodzeństwo. Dzięki temu dużo łatwiej dziś ustalić stopień pokrewieństwa danych osób, choćby i tylko na podstawie zdjęć właśnie.
            Prezentowany poniżej album, pochodzi prawdopodobnie z lat 1870-1890. Można to stwierdzić na podstawie wykorzystanych materiałów, rozmiaru, czy formatu zdjęć. Okładka albumu wykonana jest ze skóry zdobionej pięknymi tłoczeniami oraz dziś już niestety  niekompletną klamrą (zdarzały się także podwójne zapięcia). Każda z 14 kart jest złocona na brzegach i posiada ramkę w tymże kolorze. Na wielu stronach umieszczone są barwne ilustracje, w romantycznym stylu wpisującym się w estetykę epoki. Na każdej karcie jest miejsce na umieszczenie jednej lub dwóch fotografii, w zależności od rodzaju. Można w nim było umieszczać zdjęcia carte de visite oraz w formacie gabinetowym. Na tej podstawie można sądzić, że album został wytworzony po 1870 r., gdyż wcześniej format gabinetowy fotografii  nie był stosowany. W datowaniu albumu pomagają także jego wymiary – 18 x 22 x 5,5 cm, najbardziej charakterystyczne dla lat 70-tych XIX w. (opracowano na podstawie strony www.rogerco.freeserve.co.uk)
            Ustalenie dat powstania zdjęć należy już do zadań trudniejszych. W tym przypadku pomocne są informacje takie jak: nazwisko i adres  fotografa (często umieszczane na rewersie fotografii lub na ozdobnym obramowaniu), wszystko, co dotyczy osoby fotografowanej, a więc sposób uczesania, ubiór, rekwizyty studyjne. Kluczowy może okazać się format zdjęć (jak w przypadku prezentowanego albumu) oraz ich konstrukcja – grafika, typografia, rozmiar i kolor zastosowanych czcionek. Nierzadko pomocna okazuje się informacja o producencie samych kart, czy o drukarni. Praktycznie każda wiadomość, którą uda nam się wyczytać ze zdjęcia może okazać się przydatna w ustalaniu czasu i miejsca jego powstania. (opracowano na podstawie stron: www.cartedevisite.co.uk, www.victorianphotogaphers.co.uk)
            W przypadku naszego albumu mamy do czynienia z dwoma rodzajami zdjęć. Były to, jak wspominałam wyżej, carte de visite oraz fotografie gabinetowe. Pierwsze w nich opatentował w Paryżu Andrè Adolphe Eugène Disdèri w 1854 roku. Fotografia ta miała najczęściej format 6 x 9 cm i była przyklejona do kartonika. Zazwyczaj prezentowano na nim jedną osobę, ale zdarzało się też, że do takiego zdjęcia pozowała cała rodzina. Zastosowana technika znacznie zmniejszyła koszty wytwarzania fotografii, co przyczyniło się do ich upowszechnienia. Moda na  carte de visite zaczęła zanikać pod koniec lat 60-tych XIX w. Do łask wkradł się format gabinetowy. Pojawił się on w 1866 roku. Odbitka była wykonywana na papierze albuminowym, przeważnie w formacie 16,5 x 11,5 cm. Najczęściej były to portrety studyjne. Wystający spod fotografii kartonik tworzył ramkę, na której drukowano czarną, czerwoną lub złotą obwódkę. Do końca 1890 r. stosowano karton biały, potem najczęściej spotyka się już barwne. Od połowy lat 90-tych XIX w. mniejszą uwagę przywiązywano także do formatu zdjęcia. Ten rodzaj odbitek zaniknął praktycznie do końca I wojny Światowej. (opracowano na dostawie strony: www.wikipedia.org)
            Prezentowany album zawiera 40 fotografii (3 brakuje), 26 z nich, to  carte de visite, pozostałe  14 to odbitki w formacie gabinetowym. Przedstawiają one głównie pojedyncze osoby, ale też całe rodziny. Oceniając podobieństwo, na przynajmniej dwóch zdjęciach znajduje się to samo małżeństwo, a fotografię wykonano w odstępie około 20 lat. Na podstawie strojów można domniemywać, że wszystkie zdjęcia zostały zrobione w drugiej połowie XIX wieku (bezpieczne ramy czasowe to 1854 – 1910), głównie na terenie Wielkiej Brytanii (Taunton, Alnwick, Exeter, Londyn, Bristol, Somerton, Paddington, Playmouth, Glastonbury, Cardiff), jednakże aż 8 z nich powstało w amerykańskich studiach fotograficznych, przeważnie w stanie Illinois.
            Niestety ani na okładce albumu, ani na odwrocie zdjęć nie ma praktycznie informacji, które mogłyby ułatwić identyfikację rodziny. Jedynie na dwóch fotografiach widnieje dopisane nazwisko Dolman (raz jest to L.Dolman, w drugim przypadku Mr. Dolman). Na rewersie owalnego zdjęcia dziecka ktoś napisał dedykację „dla cioci Bess”. Idąc tym tropem oraz łącząc powyższe fakty z informacją o miejscu wykonania jednego ze  zdjęć z nazwiskiem (Bristol), znalazłam rodzinę, która  mogłaby pasować do tej ze zdjęć. W spisie ludności bowiem z 1901 r. widnieje bowiem Elizabeth Dolman, lat 39, jej mąż, George (59), celnik oraz ich dzieci – Annie (19), barmanka, George (17) i Frank (15), obaj byli hydraulikami. Wątpliwym jest, że to właśnie osoby, których szukamy, ale miło było by sądzić, że nie są już anonimowi.
            Więcej szczęścia miałam szukając informacji o fotografach. Są to często pojedyncze fakty, jak data urodzenia, czy okres działania firmy, ale wszystko to potwierdza przyjęte w datowaniu zdjęć ramy czasowe.

Profesor Robert Hellis (1835 – 1895) był nie tylko fotografem. Organizował także seanse magiczne na przyjęciach, które wyglądały tak, jak przedstawiają to dziś klasyki kina – krąg ludzi trzymających się za ręce i siedzących wokół stołu. Podejrzewano, że błyski i odgłosy, które dało się zaobserwować podczas tych seansów były niczym więcej, jak tylko efektem działania urządzeń, które profesor posiadał w swoim studiu fotograficznym. (informacje na podstawie strony: www.pentaxk10dblog.blogspot.com). Studio przy 211 & 213 Regent St. w Westminster działało w latach 1891 – 1901. Prowadził je Wiliam Edward Morgan. Zmarł w Lewisham. (http://www.photolondon.org.uk/pages/details.asp?pid=3694).

Gilbert Lawrance Temple (1852 - …..), syn  Gilberta i Rebeki Temple. Przygodę z fotografią zaczął w 1870 r. W Beloit (Wisconsin), następnie, od 1974 roku, przez 7,5 roku prowadził studio fotograficzne wspólnie z człowiekiem o nazwisku Santee. Samodzielny zakład Temple otworzył dopiero w 1884 r.
„Arcade Photographic”, studio fotograficzne mieszczące się arkadach w Exeter. Znajduje się na liście sklepów z 1897 r. 

Fredrick Southwell, ur. 1868 w Londynie. Studio na Battersea prowadził w latach 1893-1917.

M.V. Mower, studio przy Clarence Road miał w latach 1900 – 1902

Albert Edward Coe, ur. 1872 r., rozpoczął swoją karierę w studiu Sawyer & Bird. Po raz pierwszy pojawia się tam w 1891 r. Daty dotyczące firmy, to 1908-1916. (www.bellsite.id.au, http://www.early-photographers.org.uk/Nor%20C-D.html)

John Hawke, wiadomo, że w 1890 jego studio mieściło się już na 8 George St. w Playmouth.

Seadle Brothers – Charles i Archibald Stewart,  studio przy 191 Brompton Road prowadzili w latach 1881-1930 (www.photolondon.org.uk/pages/details.asp?pid=6912)

A & G Taylor  - Station Approach, Bridgend 1910 , Market Square, Pontypridd 1895, 1899, 1901, 1910, 1914
Andrew  (1832 – 1909)

Gearing, Charles Henry James & Sons, sudio przy 52 Regent Street, Westminster prowadzili w latach  1893 - 1909. (www.photolondon.org.uk/pages/details.asp?pid=3004)

Tylko dwie fotografie nie  zawierają informacji o studiu, w którym zostały wykonane. Godnym uwagi jest fakt, że żadnego ze zdjęć nie zrobiono w Reading,  czyli w miejscu odnalezienia. Świadczyć to może o tym, że przedmiot ten przechodził w ostatnich latach z rąk do rąk zupełnie przypadkowych osób – nabywców.  Przypadkowość mogłaby tłumaczyć fakt, że ktoś pozbył się albumu za bezcen. A może zawiózł go do Reading członek rodziny, dla którego fotografie były już tylko pamiątką po przodkach. To kolejna niewiadoma, na którą być może z czasem znajdę odpowiedź.
            Niezależnie jednak od czasu i miejsca powstania zdjęć, które zawiera ten wspaniały album, są one rewelacyjnym świadectwem minionych czasów oraz źródłem po poznania mody i obyczajowości epoki wiktoriańskiej.


Mam nadzieję, że nikogo nie zanudziłam i nikt nie usnął. Na pewno przyjemniejsze będzie oglądanie fotek. Tu na razie zdjęcia zdjęć, ale mam zamiar wszystkie zeskanować łącznie z rewersami (które są często ciekawsze niż same fotografie).

















No i widzicie, moje biedne serce nie miało szans w starciu z tym pięknym albumem. Mam nadzieję, że mnie rozumiecie :)

Pozdrawiam cieplutko!