sobota, 28 stycznia 2012

Post zupełnie nie na temat...

...rękodzielniczy. W związku z zaproszeniem od Ani z mój dom - moja przystań (dziękuję, Kochana!) przystępuję do zabawy "Nigdy nie wychodzę z domu bez...".


Oto moje kosmetyczne TOP 5:
Perfumy, tu akurat ukochane Chanel No. 5, które dostałam od Męża i no name od Mamy o ładnym kwiatowym zapachu. W ogóle to mam w szafce chyba z 6 buteleczek, z których korzystam w zależności od nastroju.



Kolejne rzeczy trudno było mi wybrać, zdecydowałam się na:
- podkład Maybelline New York 24 h Super Stay – niedrogi, ładnie kryjący, matujący – dla mnie w sam raz, choć szczerze mówiąc wolę Dream Matt Muse tej samej firmy
- puder w kamieniu Miss Sporty, transparentny – absolutne must have
- tusz do rzęs Maybelline New York Volum Express, czarny, jest… poprawny
- antiperspirant w kulce Nivea Invisible – bez niego na pewno z domu nie wyjdę


A oto reguły gry:

1.Podaj 5 produktów kosmetycznych łącznie z nazwą firmy, które stosujesz wychodząc z domu, takie must have na wyjście (można dołączyć zdjęcie).
2.Utwórz osobny post na swoim blogu z kopią obrazka i informacją kto Cię otagował.
3.Przekaż zabawę i zasady 5 innym blogerkom.

Do zabawy zapraszam 5 osób mnie odwiedzających, a nie biorących wcześniej udziału w zabawie. Nie chcę zapraszać imiennie, bo wiele z Was już się zawartością swoich kosmetyczek chwaliło i chciałabym uniknąć wyznaczania po kilka razy, chyba rozumiecie. Ale zabawa jest przednia, więc liczę, że Osóbki chętne się znajdą.

A teraz… KOMIN! Nie, nie zrobiłam sama... Ale przeprosiłam wełnianą chustę zalegającą od lat w szafie i przerobiłam troszkę szalik (w sensie zszyłam końce), no i mam dwie zamotki na nadchodzące mrozy.
Oto one:




Wprawne oko zauważy intensywny bursztynowy kasztan na moich włoskach :D

Pozdrawiam!

czwartek, 26 stycznia 2012

A różne takie...

Dziś znowu mam kiepski dzień… Ale stwierdziłam, że przecież nie mogę nie napisać. A że za bardzo nie ma się czym chwalić, to już inna sprawa. Będzie więc krótko i bez zbędnych ceregieli.

Po pierwsze koślawa poduszka, tzn. to ten komin z poprzedniego posta, co mi całkiem nie wyszedł (komin w sensie, nie post). 




Oczka okazały się zbyt ścisłe, wełny za mało… No to mam poduszkę. Kolejną.

Po drugie dziurkacz. Wiecie ile się naszukałam takiego, co by wycinał liście bluszczu… No, ale wreszcie mam. Przyszedł dziś – promyczek słońca na zachmurzonym niebie. Mam już mój listek (nie, żeby figowy, o nie, no przecież, że bluszczowy)




Po trzecie i ostatnie dzisiaj – mały motek wełenki, druty i jeszcze kawałek… no widzicie same, koronkowego czegoś. Takie to Ci ładne było, na pewno się przyda.


To zakupy poczynione ostatnio w moim ulubionym szperaku. Czasem wpadnie jakiś fajny sweterek, ale nie tym razem. Z resztą mam ostatnio zajoby na sukienki – tych także deficyt ( w sh, bo u mnie w szafie, od groma tego wisi, ale oczywiście ciągle mało).

No i to by było dziś na tyle. Wolę pisać, jak mam lepszy humor. Zmykam już więc oddać się w cudowne łapki Męża, który będzie mi farbował włosy (intensywny bursztynowy kasztan)…

niedziela, 22 stycznia 2012

Hafcikowo

Ostatnio wena mnie troszkę opuściła. Chociaż może to nie brak natchnienia, a czasu i może odrobina lenistwa sprawiły, że od kilku dni nic nowego nie stworzyłam. Zaczęłam dziś co prawda dłubać komin na szydełku, ale kiedy go skończę – i czy w ogóle – to nie mam pojęcia. Dlatego tym razem przedstawię Wam moje dłubanko igłą. Większość z tych haftów stworzyłam kilka lat temu, kiedy żywo interesowałam się odtwórstwem historycznym (kiedyś muszę Wam pokazać moją suknię i zdobiące ją warkocze). Dlatego motywy mojego wyszywania są w większości celtycko-wikińskie. 







Potem odkryłam książeczkę, którą pokazywałam Wam już tutaj, no i zaczęłam tworzyć zdobienia bardziej, hmmm… współczesne.  Tak powstały m.in.:

misio, który nie znalazł jeszcze zastosowania

Podusia dla Mamy. Zdjęcie robione przez Nią telefonem, dlatego jakość jest taka sobie. Mam nadzieję, że przy następnej okazji nie zapomnę i obfocę jasieczka swoim sprzęciorkiem.


A tu to już moja torba (którą koledzy na studiach jeszcze okrzyknęli mianem sakwy). Zwykły lniany worek zyskał modny design za sprawą jednego kwiatka





Haftów było jeszcze trochę, ale niestety zdjęć im nie porobiłam, zanim się rozeszły. Głównie były to podusie dla Maleństw moich znajomych. Udało mi się w zbiorach znaleźć jednego misia, który powędrował do Oliwii, aż do Słupska



Na dzisiaj to wszystko :) 3majcie kciukasy, co by mi ten komin wyszedł (bo zaczynałam go robić na drutach, zaczynałam 3 razy, aż wreszcie wspięłam się na wyżyny swojej cierpliwości, sprułam wszystko i robię szydełkiem).
Miłego tygodnia Wam życzę!

środa, 18 stycznia 2012

Kuchniowo i scrapowo

Na początek bardzo chciałam Wam podziękować za komentarze pod ostatnim postem. Bardzo się cieszę, że mój salonik się Wam spodobał. Wszystkie rady wzięłam sobie do serca i na wiosnę będę myślała o wprowadzeniu drobnych zmian. Na pewno odmaluję karnisze. Na kanapie powinny też zagościć jaśniejsze poduchy. Niestety narzuta nie może być jasna, bo moja Fretka za bardzo lubi się z nami wylegiwać. Jeszcze raz bardzo Wam dziękuję!

Tymczasem dziś pochwalę się Wam moimi kolejnymi wytworami scrapowymi, albo takimi, które ze scrapowaniem mają coś tam wspólnego (czyt. coś tam, ale raczej niewiele) :D
Teściowa poprosiła mnie, abym zrobiła pierwszą stronę do albumiku ślubnego mojego Szwagra i Bratowej (taki to albumik, co ma być upominkiem dla matki chrzestnej). No i zrobiłam coś takiego:


Myślę, że jest nie najgorzej. Oczywiście pełna jestem krytycyzmu wobec własnych prac i nie umiem ich obiektywnie ocenić. Unikam zarówno zachwytów, jak i fałszywej skromności (chyba, że coś mi wybitnie wyszło lub ukazało ogrom mego beztalencia). Jest, jaki jest :) Starałam się, jak mogłam...

Drugą rzeczą jest pudełko na różne rzeczy, które zajmują miejsce w szafkach. Skoro nie korzystam z nich zbyt często, to mogą sobie leżeć w kartoniku...




Wykonałam go podobnie jak te, które Wam już kiedyś pokazywałam – okleiłam szarym papierem, dodałam etykietę, kilka drobiazgów i gotowe! Jeśli chodzi o grafikę, to tym razem skorzystałam z zapasów Lilli z Malowanego Kokonu. Kto nie był, niech koniecznie do Niej zajrzy, bo ma tam prawdziwe cudeńka.
A tak prezentują się już moje pudełka w komplecie:




A teraz kuchniowo :)

Czynię maleńkie przygotowania do remontu, czy też do liftingu tej części mieszkania. Nowy look ma się opierać na dwóch kolorach, w zasadzie trzech – biały, czerwony i brązowy. Na nic zdadzą się wtedy obecne tam już płytki w kolorze nude,  ale jak się nie ma co się lubi...  Pozostaje mi mieć nadzieję, że jakoś się rozmyją, kiedy wokół będzie mnóstwo innych fantastycznych rzeczy do oglądania :)
Ale już wracam do tematu – te przygotowania to gromadzenie czerwonych sprzętów. Pierwszy, to otrzymana od teściów kawiarka (made in West Germany, hihi). No co?!  Retro w końcu...


Nigdy czegoś takiego nie miałam. Kawa faktycznie smakuje inaczej (dostaliśmy nawet zapas oryginalnych filtrów, więc może ten specyficzny smak, to ich wina), ale ciężko stwierdzić, czy gorzej, czy lepiej. Fajnie jest jednak wstać w weekend i szepnąć do Męża: „idę nastawić ekspres”. Eh, jaki to człowiek głupi czasami...

Druga rzecz to zdecydowanie przedstawiciel technicznego postępu :) Oto, moje Kochane, waga.




Od dawna już marzyłam o wadze kuchennej, do tego czerwonej. Kiedy więc pojawiła się w katalogu jednej ze stacji paliwowych, na której zbieramy punkty, to nie zastanawialiśmy się ani minuty. Dostaliśmy ją prosto do domku, kosztowała o połowę mniej, niż normalnie. Jest po prostu super, ma wyświetlacz LCD i możliwość przeliczania objętości wody i mleka (czemukolwiek to służy). No i jest moja, najmojsza!

Teraz w kolejce stoi kilka drobiazgów, które już mam, a którym przyda się nowa, odpowiednia kolorystycznie szata. Już wkrótce się nimi pochwalę. A tymczasem do zobaczenia!

poniedziałek, 16 stycznia 2012

Salon, czyli - jakby mi zwróciła uwagę Teściowa – pokój dzienny

W planach na posty w 2012 r. uwzględniłam pokazanie Wam mojego mieszkania jako całości. Na pierwszy ogień idzie salon, pokój dzienny, duży pokój, czy jak tam to jaszcze chcecie nazywać. W stosunkowo małym pomieszczeniu (5,3m x 3,6m) udało mi się zmieścić strefę telewizyjno-relaksacyjną, jadalnię oraz miejsce na komputer. 


Koniec końców udało mi się ustrzec przed zagraceniem. Może dzięki zastosowaniu takiej palety kolorów (popiel, brąz, beż, biel przełamane sezonowymi kolorami). Może dzięki temu, że mam okna na dwóch ścianach. Na pewno dzięki szklanemu stolikowi. A piszę o tym z pewnością, bo jak nam się ów stoliczek zbił i postawiłam tymczasowo inny, drewniany, to miałam takie klaustrofobiczne poczucie przestrzeni. Szklany stolik został więc sklejony cierpliwymi rękoma Małżonka i dalej cieszy oko, teraz z uroczą pajęczyną pęknięć i stosem książek podtrzymujących szufladkę.



A musicie wiedzieć, że stolik rozpadł się sam. Dosłownie! Leżymy sobie kiedyś spokojnie, oglądamy film... i nagle trach! - stolik leży. Bez przyczyny, bez powodu... Takie to dziwne sytuacje, ale nie w sumie nie pierwszyzna...

 (zdjęcia zrobione tuż po przeprowadzkowym remoncie, zamieściłam je, bo jak widać na zdjęciach poniżej, kiedy je robiłam,  miałam kiepskie światło i mało na nich widać)



W skrócie: telewizor mam nadzieję w niedalekiej przyszłości zmienić, witrynka w rogu to królestwo Męża i jego alkoholowych zbiorów, na półeczkach chciałam uniknąć przeładowania. Tu widoczna jest lekcja, jakiej udzieli kiedyś Colin i Justin (para gejów – dekoratorów, na pewno wiele z Was o nich słyszało): „pierdółki” na półkach należy ustawiać symetrycznie, w parach, nie mieszać, żeby nie wyszedł groch z kapustą. To samo dotyczy eksponowania kolekcji – lepiej mniej niż więcej, poza tym sposób ekspozycji musi być usystematyzowany, bo inaczej będzie po prostu bałagan. To tyle, jeśli chodzi o wnętrzarskie zasady :) Ja się do nich zastosowałam i efekt mnie zadowolił, ale przecież de gustibus non est disputandum...


Stół... Haha, stół... Ileż trudu kosztowało znalezienie takiego, który by odpowiadał naszym oczekiwaniom dizajnersko-cenowym :) No i mamy taki na osiem osób, po rozłożeniu na 12, a jak się dobrze upchnie, to i więcej się zmieści. Fakt – zajmuje pół pokoju, ale dla nas obojga ten mebel jest sercem domu, wokół którego kręci się całe domowe życie. Miał być wielki, no to jest :) Dzięki tej wielkości właśnie służy nam zarówno tradycyjnie, jak i w roli biurka pod laptopa. Gdybyśmy mieli stacjonarny komputer, byłoby ciężko, ale tak – w razie potrzeby po prostu zwijamy sprzęcior.


Kanapa - tworzy kmplet z fotelami, ale musieliśmy jej załatwić ubranko, a raczej ochronę przed naszym cudownym Psiakiem, bo Fretka z lubością wręcz wylegiwała się na niej i kaleczyła pazurkami. 


Sztukaterie. Bądź co bądź nie chciałam robić muzeum z mieszkania (nauczona doświadczeniem), ale jak zobaczyłam te cudowności, kiedy oglądaliśmy to miejsce, od razu się zakochałam. Wystarczyło je odmalować, zestawić z jasnymi kolorami i nowoczesnym wzorem tapety i jest gicior. Same sztukaterie  tworzą swoisty tryptyk, więc unikam wieszania na tej ścianie obrazów (na krzyżyk Mąż się uparł). Sufit także pokrywają te piękne, gipsowe zdobienia.

No i to wszystko z mojego salonu. Widzę tu jeszcze dużo rzeczy, które chcę zmienić, np. karnisze do zasłon i może same zasłony, ale to już w przyszłości. Mam nadzieję, że się Wam spodoba. Czekam na wszelkie krytyczne uwagi. Jestem ciekawa, co byście dodały, co usunęły, a co zmieniły.

piątek, 13 stycznia 2012

Do szczęścia niewiele potrzeba mi!

Wczoraj, wyczerpana sprzątaniem świątecznych ozdób, nie miałam siły, aby się z Wami podzielić moim szczęściem, więc robię to dziś. Dostałam od Witchqueen paczuszkę – wygraną w zabawie. Zobaczcie tylko, co za cudowności się w niej znalazły:




Ciasteczka były pyszne (mój Mąż dziękuje po stokroć!). Herbatka – jeszcze lepsza (właśnie popijam). Podkowa "na szczęście" wisi już w sypialni nad łóżkiem, aniołki pewnie szybko znajdą zastosowanie. 
Dziękuję Ci Wioletko kochana za te wszystkie wspaniałości!

A teraz coś, co ostatnio zrobiliśmy wspólnie z Mężem – wieszak na nożyczki:


Wytargałam ostatnio jedne z rodzinnego domu, potem następne. Dodałam moje małe cudeńka. No i co... Trzy to już kolekcja, więc musiałam ją jakoś wyeksponować. Przeszłam błyskawiczny kurs francuskiego (uczył mnie kochany wujcio Google), przymusiłam Lubego do przycięcia sklejki do odpowiednich wymiarów i wywiercenia otworu (żebyście go widziały z jakim zapałem i radością testował otrzymane ode mnie w prezencie bożonarodzeniowym wiertła! Sama radość!). Potem już tylko malowanie, transfer, montaż wieszaczków et voila! Wieszak gotowy. Wisi sobie w przedpokoju przy moim sekretarzyku.



Widzicie, jak niewiele potrzeba, żeby mnie uszczęśliwić i naładować baterie na kilka dni? W ogóle wczorajszy dzień mogę uznać za najlepszy w nowym roku, jak na razie. Jakoś tak mi wesoło i w ogóle fajnie. Czuję się taka... mądro-głupia :D 
Ostatnio stwierdziłam, że szczęście to nie stan permanentny. Szczęście to umiejętność cieszenia się małymi rzeczami, słonecznymi chwilami wyłowionymi spośród szarej codzienności. Czasem pewnie sobie myślimy: „jakbym miała tyle-i-tyle kasy...”, albo „jakby moje życie potoczyło się inaczej, to na pewno byłabym szczęśliwsza”. A bzdura i tyle! Jakbym miała to wszystko, czego nie mam, a o czym marzę, a nie potrafiłabym się cieszyć uśmiechem Męża, podmuchem wiatru, czy tym, że – cholera – wreszcie spróbowałam zrobić makaron po chińsku i nawet dobry wyszedł! - to czy wtedy też by mi czegoś nie brakowało do szczęścia? Bo przecież „najważniejsze jest niewidoczne dla oczu”. Odkrycie tej oczywistej oczywistości także mnie uszczęśliwiło :D 


Miłego weekendu Wam życzę!

niedziela, 8 stycznia 2012

Niedziela w kolorze blue

Jeszcze emocje nie opadły po zwycięstwie Justyny Kowalczyk, ale zdjęcia mam już przygotowane, więc piszę. Swoją drogą, to chciałabym być tak wytrzymała i tak niesamowicie zdeterminowana, jak nasza Żelazna Justyna.
Ale już, już wracam do tematu. Tym razem do pracy zmobilizował mnie (znowu) mój Mąż. Przyniósł teczkę po kalendarzu i powiedział, że pewnie na coś mi się przyda. Oj, jak on mnie dobrze zna! A pewnie, że się przyda! Tylko jeszcze nie wiem, na co… Widzę dużo niedoskonałości, jak choćby  ślady po kleju (miałam nadzieję, że wyschną...), ale nie robię zbyt dużo takich wyklejanek, więc nie mam wprawy. 




Przycięłam obie wewnętrzne zakładki i dokleiłam harmonijki z papieru do pieczenia. Teraz teczka zmieści nieco więcej „różności”.




Rysunek dziewczynki z kotkiem wykonałam sama, ale oczywiście nie wymyśliłam go. Pierwowzór pochodzi z książeczki dla dzieci pt. Nasz dom mruczy jak kot Ewy Zawistowskiej (Szczecin 1987). Autorką ilustracji jest Izabela Kowalska-Wieczorek. 
Książeczkę znalazłam ostatnio w rodzinnym domu. Generalnie ostatnio za każdym razem, kiedy tam jesteśmy coś znajduję. I to najczęściej coś, co przenosi mnie w czasy dzieciństwa – tarcza od zegarka z myszką miki, kartka urodzinowa, kilka zagubionych puzzli… Wczoraj przeszłam się przez las ścieżką, którą jeździłam do Dziadków i do szkoły. Znów mogłam poczuć ten wszechogarniający niepokój towarzyszący mi zawsze, kiedy tamtędy szłam. Nie wiem, co go powodowało, ale czułam się, jakby coś mnie tam obserwowało, zawsze, bez wyjątku. I zapach wiatru ciągle ten sam… To naprawdę magiczne miejsce. Niestety nie wzięłam ze sobą aparatu, a telefon wysiadł, więc zdjęcia Wam nie pokarzę, musicie uwierzyć na słowo.
Na koniec dzisiejszego wpisu chciałam jeszcze pokazać kolczyki – zegarki. Zrobiłam je jakieś dwa tygodnie temu, ale dziś dopiero doczepiłam kokardki, dzięki którym zrobiły się takie… bardziej moje.



I nie mogę się zdecydować, czy bardziej kojarzą mi się z Salvadorem Dali, czy z Alicją w Krainie Czarów…