środa, 24 lipca 2013

Krowy na wypasie


Korzystam z chwili. Ale jakaż to piękna chwila! Łucja śpi, Michał nie pracuje, więc mam wolny komputer, no i sama wracam powoli do żywych po chorobie objawiającej się ogromnym osłabieniem i 40-stopniową gorączką. Łucja też niestety chora, więc siedzimy w domu… Ale to od poniedziałku. W niedzielę zdążyliśmy jeszcze zajrzeć na działkę do teściów. Młoda pohasała po trawie z dwoma nowymi koleżankami, Melanią i Klarą.

To krowy, które uszyłam dla niej i dla jej kuzynki Jagódki. Jagodziak bardzo lubi krowy, więc stwierdziłam, że muszę jej jakąś wyczarować. No, a jak jednej, to i drugiej. W ten sposób powstały dwie mućki.
Wykroje wzięłam z tej strony (KLIK), ale znalazłam ją dzięki Bodziance z bloga Gałganki z duszą, która zebrała wiele wzorów na maskotki w jednym miejscu. Trzeba przyznać, że to kawał dobrej roboty!

Pierwsza powstała Melania. Uszyłam ją z białego polarku, ma najprawdziwsze dżinsy i sweterek oraz beret robione na szydełku. Mela jest chłopczycą, czyli trochę tak jak Łucja (krzywe nogi, to też tak jakoś po Młodej wyszły).



Klara to, na wzór Jagódki, najprawdziwsza księżniczka! Ma sukienkę w kwiatki i galotki z koronką. Podobnie, jak przyszła właścicielka, lubi też nosić opaskę na głowie.




Obie krowy mają po 50 cm wysokości, są wysportowane, wygimnastykowane, piękne i absolutnie nie nadają się na steki. Mam nadzieję, że w przyszłości będą się odwiedzać. Póki co ostatnie wspólne zdjęcie:


Do zobaczenia wkrótce!

środa, 17 lipca 2013

Ślubnie


Dziś będzie nie tylko o mojej twórczości, ale i ta moja i nie moja dotyczą ślubu koleżanki z pracy, Gosi. Ja zrobiłam dla niej kartkę, tzn. dwie, ale zgodnie wybraliśmy tę bardziej ozdobną:

Niestety nie mam pojęcia, jak to się stało, że obraz jest
przekręcony i nie wiem, jak do odwrócić. Próbowałam chyba
wszyskiego. Ale chyba wszystko widać :D


Za to prawdziwym majstersztykiem, pomysłowym i żartobliwym fenomenem było opakowanie prezentu – kompletu pościeli. Inna koleżanka z pracy, Werka, przeszła samą siebie i przygotowała takie oto cudeńko:


Przyznajcie, że pomysł miała fantastyczny! Całość wykonała z bibuły i materiałów biurowych typu zszywki i taśma klejąca. Wyjątkiem jest tu śliczny welon:


Spójrzcie też na finezyjnego irokeza pana młodego, który jest oczywiście odwzorowany z oryginału:


Sama bym chciała dostać tak opakowany prezent. Już Wam pisałam nie raz, że opakowanie i praca weń włożona są dla mnie równie istotne, co sam prezent :D

Wybaczcie, że dziś tak krótko, ale muszę odespać kilka ostatnich dni, bo prawie nie zmrużyłam oka. 
Byle do weekendu!

sobota, 13 lipca 2013

All in one


Dziś będzie post zbiorowy. Zrobiło mi się trochę zaległości przez brak czasu i siły. Ostatni tydzień był szalony. Wróciłam do pracy, Łucja poszła do żłobka, a Michała ciągle nie ma. Śpię po 4-5 godzin na dobę, a kawa niedługo zastąpi krew w moich żyłach. Ale w dalszym ciągu uważam, że decyzja o dziecku była najlepszą w moim życiu i przepełnia mnie optymizm. Jest on jak turbo doładowanie, kiedy brakuje mi już sił.
Ale, ale zabieram się za prezentację. Na pierwszy ogień idzie zasłonka z kuchni, którą powiesiłam chyba jeszcze w maju. Na zakupionym w sh materiale zrobiłam naprasowankę (zaczerpniętą od Graphic Fairy). Wiele razy oglądałam podobne zasłony na Waszych blogach i teraz mam wreszcie swoją :D




Kolejna rzeczy do zaprezentowania, to myszka, która poleciała do Snow, a raczej do jej Jaśka. Podobno kocisko się ucieszyło, co i mnie sprawiło ogromną radość. Myszka, ze względu na dzwoneczek na ogonie i mój sentyment do książek Stephena Kinga (zaczytywałam się nimi w liceum), otrzymała imię „Pan Dzwoneczek”.



Na koniec ostatnia zdobycz z sh, lniane woreczki. Kupiłam po złotówce. Co prawda grafika nie powala, ale od czego ma się nerwicę rąk? Z pewnością coś z nich wykombinuję. Tak, jak i z malusieńkiej serwetki, na którą mam już pomysł.


Także w sh upolowałam dwa inne woreczki idealnie pasujące do mojej kuchni. Chociaż pewnie na swoje 5 minut poczekają do świąt.

Sponsorem dzisiejszego posta były literki „Ł” (jak Łucja) i „S” (jak smaczny sen).
Miłego weekendu!

niedziela, 7 lipca 2013

Recykling rodem z prowansji


Witajcie w ten przemiły, niedzielny poranek. Moje zdrowe dziecko energia roznosi, skutkiem czego w kojcu właśnie dzieje się apokalipsa. Eksplozja radości! Jak to się stało, że w ciągu tygodnia, chorując, zrobiła aż takie postępy? Wczoraj na przykład przemieściła się z salonu do kuchni. Mało zawału nie dostałam! Stoję sobie, robię kaszkę, obracam się, a tam w połowie leżąc w dużym pokoju, a w połowie już na korytarzu, moja Córka podpiera sobie rączką główkę, a drugą trzyma tak, jakby zaraz miała zacząć bębnić paluszkami o podłogę ze zniecierpliwienia. „Głodna jestem, długo jeszcze?” – mówią jej nieziemskie, roziskrzone oczy…


Tymczasem w piątek to mnie energia rozpierała. Energia twórcza!
Niedawno zmieniliśmy kuchenkę. Nowa zabezpieczona była kilkoma listewkami. Oczywiście wiedziałam, że je wykorzystam, jak tylko je zobaczyłam.


A że w zanadrzu miałam jeszcze słoiczki po obiadkach Łucji, postanowiłam zrobić półeczkę na przyprawy. Oczywiście nie dla siebie, tylko dla kochanego wujka Tadka, chrzestnego mojego Męża. Jako, że Michał dopiero co wyjechał, nie miałam nikogo, kto by mi listewki pociął. Pamiętacie o mojej awersji do urządzeń elektrycznych… Od czego są jednak stare dobre narzędzia?


W pocie czoła pocięłam listewki i oszlifowałam je pobieżnie. Z założenia miała to być bowiem półeczka w stylu schabby.



Następnie przystąpiłam do zbijania deseczek i zaczęło się pojawiać coś konkretnego.



Przy okazji w skrzynce z narzędziami mojego Michała znalazłam coś, co znakomicie się przydaje do poskromienia niesfornych gwoździ.


Oczywiście już po tym, jak półeczka nabrała kształtów przypomniałam sobie, że muszę zrobić otwory na sznurek. W tym celu użyłam cudowny zestaw od Teścia. Jest to ręczna wiertarka! Taka, wiecie, na okrętkę :D


Tak oto prezentowała się półeczka przed pomalowaniem:


W dalszej kolejności pomalowałam mebelek białą farbą i zrobiłam lawendowy dekupaż. Dodałam też napis „lawenda” i „przyprawy wujka Tadka” za pomocą złotej konturówki.


Do słoiczków przesypałam przyprawy i sznureczkiem przyczepiłam motylkowe etykiety.


Koniec końców prowansalska półeczka na przyprawy prezentuje się tak:



Wczoraj pojechała już do wujka i mam nadzieję, że mu się spodoba. Ja już się cieszę, bo zrobiłam coś z niczego i to w ekologiczny sposób nie zużywając ani wata prądu, wykorzystałam też surowce wtórne. Recykling pełną gębą! Mam nadzieję, że Łucja patrzy i się uczy. Wiecie, ja nie należę do tych modnych Eko-mam, co to używają tetrowych pieluch i nie szczepią dzieci, ale mam zamiar uczyć Córkę dbania o środowisko i nie marnowania jego zasobów.
W tym jakże zielonym klimacie żegnam się dziś z Wami i życzę miłej niedzieli!

czwartek, 4 lipca 2013

Kufer, tudzież skrzynia


Było już kiedyś pudełko namarzenia. Teraz jest kufer.


Piszę dziś korzystając z błogosławieństwa, jakim jest spokojny sen Łucji. Chcę też jakoś sobie wypełnić czas, bo Michał właśnie znowu wyjechał na dwa tygodnie i zostałyśmy same. Czuję się jak żona marynarza… Ale od tego tematu chciałam przecież uciec. Dlatego prezentuję Wam najbardziej wypieszczoną rzecz, jaką zrobiłam ever! Jest to prawie stuletnia skrzynia. Wytargałam ją jako nastolatka ze strychu u dziadków i pomalowałam – o zgrozo – brązową emalią.



 Stała dość długo w moim pokoju, a potem się wyprowadziłam. Została więc bidulka zapomniana przez los, ale nie przez korniki, a po tym, jak dom całkowicie opustoszał, także przez myszy. Skutkiem tego prawie się rozleciała, straciła jedną listewkę z wieka i śmiało mogłaby być ilustracją w słowniku przenośni przy haśle „nadgryziona zębem czasu”. Choć ta przenośnia była całkiem dosłowna… W każdym bądź razie przypomniałam sobie o kufrze, kiedy upychałam po szafkach kolejne moje – oczywiście niezbędne – przydasie. Jadąc po nią nie sądziłam, że czeka mnie aż tyle pracy. Na szczęście szlifowaniem zajął się mój kochany Teść. Zabrał babunię na działkę i tam, w tumanach stuletniego pyłu i kurzu oczyścił ją do surowego drewna. Zabieg ten unaocznił ogrom zniszczeń dokonanych przez szkodniki. 



Co prawda owada by tam z mikroskopem elektronowym nie znalazł (żywego oczywiście), ale na wszelki wypadek zagruntowałam wszystko środkiem kornikobójczym po całości, bo wstrzykiwanie preparatu do pojedynczych dziurek nie miało najmniejszego sensu.


Szpachlowałam ja ci to wszystko potem przez dwa tygodnie, bo w wielu miejscach potrzeba było kilku warstw masy. Od razu zaznaczę, że użyłam dwóch rodzajów szpachli – pierwsza, kupiona na szybko firmy Vidaron absolutnie się nie sprawdziła. W odróżnieniu od lakieru akrylowego tej firmy, który jest chyba najlepszy na rynku! Kruszyła się i ciężko nakładała. Szybko też się skończła. Następnie kupiłam masę do drewna firmy Dragon w kolorze jesionu i był to strzał w dziesiątkę! Super się nakładała, plastyczna i wydajna. Polecam! 

źródło: www.vidaron.pl










Kiedy wreszcie uporałam się ze szpachlowaniem i szlifowaniem zaczął się mój ulubiony etap – malowanie.


Jako podkładu użyłam zmieszanych farb akrylowych w kolorze brązu i bieli (obie ze Śnieżki), rozcieńczonych wodą i nałożonych pędzlem gąbkowym. Podobnie z resztą robiłam przy sekretarzyku. Następnie nałożyłam metodą suchego pędzla farbę białą. Warto nadmienić, że użyłam tym razem pędzla o specyficznym, zróżnicowanym pod względem średnicy i materiału włosiu. Efekt lepszy i szybszy niż przy ogryzionym pędzlu, którego używałam do tej pory. Brzegi oczywiście delikatnie przetarłam papierem ściernym.



Na koniec pozostały dodatki i kosmetyka – przymocowałam okucie od starej szuflady (także dość leciwe), a Michał zamontował  uchwyty zakupione po jakieś 8 zł w Castoramie. 



Wisienką na torcie jest naklejka-rower od Cienkiej.


A swoją drogą, to Karola ma w tym kufrze znacznie większy udział, niźli naklejka. Gdyby nie ona, to pewnie nie zrobiłabym go tak dokładnie i starannie.

Stoi sobie teraz skrzynia obok sekretarzyka i wcale nie ustępuje mu urodą, jak mniemam. Okazuje się, że im więcej pracy nas coś kosztuje, tym większą radość sprawia!