Chyba każda z nas ma takie
miejsce, jeśli do którego by się przeprowadziła, na pewno czułaby się tam jak w
domu. Dla mnie tym miejscem jest stolica Wielkiej Brytanii. Szczęście (i Mama)
sprawiło, że byłam tam dwa razy (nie licząc przejazdów).
Piszę o tym z kilku powodów. Po
pierwsze, bo mój Mąż właśnie stamtąd wrócił (fuksiarz!). Po drugie, bo jest
jesień. A zawsze jesienią (czyli jak pada deszcz, jest chłodno, a nad ziemią
zalega mgła...) dopada mnie takie dziwne coś. To nie chandra, to nie depresja.
Ja uwielbiam ten stan, jestem wtedy taka.... hm... bardziej świadoma. Jakbym
wierzyła w takie cuda, jak aura, to mogłabym powiedzieć, że moja przybiera
wtedy postać gęstej, mlecznej mgły. We mgle nic nie widać. A co się dzieje, jak
tracimy wzrok, choćby częściowo? Wyostrzają się inne zmysły. Wtedy każdy
bodziec – podmuch wiatru, zapach deszczu, odczuwam dziesięć razy mocniej. Taki
impuls wystarczy, by nastąpiło swoiste
zagięcie czasoprzestrzeni i przenoszę się w miejsce z moich marzeń. Miejsce,
którym Londyn mógłby być („spójrz na mnie,
spójrz na niego i jeszcze raz na mnie...”). Nie Paryż, Nowy Jork, nawet
nie Nowy Orlean. Londyn. Nie wiem, co mnie tak bardzo urzeka w tym mieście.
Może jego wielokulturowość... ale które wielkie miasto nie jest dziś
wielokulturowe? Może to ta atmosfera, żywcem wyjęta z Sherlocka Holmesa i
Sweeney'a Todda... Tak, to może być to.
Wielu ludzi dziwi mi się, kiedy
mówię, że lubię kiedy pada deszcz, kiedy jest mgła, albo kiedy mocno wieje. A
taka pogoda jest chyba jednym z najbardziej charakterystycznych elementów
Londynu. Jeśli miałabym okazję zamieszkać tam na choćby miesiąc, zrobiłabym to
bez wahania. Nie wiem, czy tyle by starczyło, by zwiedzić miejsca, o których
marzę – Camden, Soho, Portobello, Highgate, czy mnożące się wszędzie muzea i
galerie, ale możliwość dotknięcia tego świata jest niesamowicie pociągająca.
Kiedy pojechałam tam po raz
pierwszy, z Mamą, przyjaciółką i jej chłopakiem, musieliśmy zobaczyć Picadilly,
pałac Bukingham, Big Bena, British Museum i Oko Londynu, wiecie, te stałe
punkty na mapie turystycznej. Podobnie było za drugim razem, bo wtedy
pojechałam tam z Mężem i chciałam zaczarować te wszystkie miejsca, w których
byłam, by stały się „naszymi miejscami”, żebym we wspomnieniach widziała nas
tam razem. Ale nie można zwiedzić Londynu w jeden dzień... ba! Jednego dnia by
mi nie starczyło, gdybym chciała obejrzeć wszystko dokładnie w British Museum!
W każdym razie obowiązkowe rzeczy z listy mamy odhaczone.
Tylko, że mnie ciągnie ten drugi
Londyn, skryty pod płaszczykiem komercji, te ciemne uliczki, pełne staroci sklepiki
i małe księgarnie, te dzielnice, w których świat stanął w miejscu, te
wiktoriańskie cmentarze, będąc na których wcale nie tak trudno uwierzyć, że
duchy, wampiry i inne stworzenia nocy istnieją naprawdę. Trzeba mnie było wiedzieć, kiedy szłam Baker
Street, wpatrując się we wszystkie detale niczym Watson! Za każdym budynkiem,
pod każdą fasadą i w każdej budce telefonicznej oczyma wyobraźni widziałam mój
ukochany, drugi Londyn. I czekałam tylko, aż pojawi się jakiś
chochlik-przewodnik, skinie na mnie ręką w zachęcającym do podróży geście i
pokaże mi te wszystkie zaułki i zakamarki... Swoją drogą, czy nie ciekawi Was
perspektywa pojawienia się 1 wrześnie na dworcu King's Cross w celu
sprawdzenia, czy nie odjeżdża czasem pociąg do Hogwartu?
Ale jest jedno, czego się boję w
związku z Londynem. Boję się, że Londyn z moich wyobrażeń istnieje tylko w
mojej głowie, że jest fantasmagoryjną, romantyczną imaginacją, zlepkiem obrazów
wyczytanych w książkach i obejrzanych w filmach... I nie wiem, czy wolałabym
zobaczyć to na własne oczy, czy pozostać w świecie marzeń...
Po tych refleksjach przyszedł
czas, by się pochwalić. Oto prezenty, które przywiózł mi mój Ukochany ze swojej
dwudniowej wycieczki (takich łyżeczek mam już kilka, może doczekają się wreszcie swojej półeczki i należnej w kuchni ekspozycji...):
Mam nadzieję, że następnym razem
pojedziemy do Londynu już we trójkę. I znowu odkryjemy to miasto na nowo.
Pozdrawiam Was cieplutko i
obiecuję, że następnym razem będzie już tylko rękodzielniczo (bo łapki mnie
świerzbią i majstruję cuda całymi dniami).
Urzekł mnie po prostu twój wpis :)
OdpowiedzUsuńJa trochę przez przypadek mam Londyn w kuchni z lodówką jak budka telefoniczna :P
Pozdrawiam cieplutko
Śliczne zdjęcia i prezenty:)Ja niestety nigdy nie byłam w Londynie, może kiedyś...Pozdrawiam serdecznie:))
OdpowiedzUsuńKobieto, jak ty piszesz! Zaczytałam się i nagle....koniec. Szkoda, bo tak fajnie się czytało. Ja chcę jeszcze, proszę, proszę... Fantastycznie, że tak kochasz to miasto. Ja pokochałam w taki sposób Barcelonę i Pragę. Już mnie skręca, bo myślę o tym, żeby w tym roku Święta Bożego Narodzenia spędzić z rodzinką w Pradze. Muszę się nad tym zastanowić bardzo poważnie. A Ciebie moja droga pozdrawiam cieplutko i ściskam mocno:-) Buźka:-)
OdpowiedzUsuńmoim miastem jest Wiedeń... za nim urodziła się Emi bywałam tak bardzo często ... ehhh te flomarki, lody bananowe na wagę - tęsknię
OdpowiedzUsuń:*
Pięknie opisałaś swoje zauroczenie Londynem, które wynika z Twoich doznań i miłości do pewnej nostalgii.Myślę,że ta miłość do Londynu to tylko tak z okazjonalnych pobytów w tym mieście, rzeczywistość byłaby zupełnie inna.Jestem Twoim przeciwieństwem,lubię słońce, ciepło i widziałabym się jak już to na południu Europy ale tylko w malutkich miasteczkach.Jak dobrze,że ludzie są różni,jak wiele doznań i odczuć możemy w sobie odnaleźć, odczuć tak pięknie opisanych przez Cibie.Pozdrawiam i przesyłam buziaki
OdpowiedzUsuńale z Ciebie romantyczka:)
OdpowiedzUsuńjak kiedys nadjedzie moment, że się wybiorę to z pewnością wrócę do tego posta albo napiszę do Ciebie bo pięknie opowiadasz i czarujesz tym miejscem, musze pamiętac tylko żeby to była jesień kiedy będziesz w dziwnym stanie usienienia i uwielbienia mgłą:)
łyżeczka super, fajniemieć taki oryginalny komplecik.
czekam na posta rękodzielniczego:)
Nie byłam w Londynie i nie znam klimatu tego miasta. Widać , że na tobie zrobiło ogromne wrażenie.
OdpowiedzUsuńPozdrawiam serdecznie
Fajny ten Londyn w wersji B&W, niegdy ie bylam, ale oprocz standartow do zwiedzania ja tez bym chciala zobaczyc inny jego charakter, moze nawet bardziej :) Zycze wycieszki w trojeczke :) sciskam
OdpowiedzUsuńo więcej takich wpisów po proszę! ja również kocham Londyn na filmach bo nigdy nie byłam niestety ale ten akcent...mmm
OdpowiedzUsuńnigdy niestety nie dane mi było być w Londynie...ale myślę, że w przyszłości może się uda:) a Ty pewnie wrócisz tam nie raz mając tam mamę:)) pozdrawiam
OdpowiedzUsuńFajny post :) Świetne zdjęcia :) Faktycznie peron 9 i 3/4 szalenie by mnie ciekawił :)) Ja tak lubię Paryż :) Jakoś szczególnie się tam czuję :) Może to nasze poprzednie wcielenia tęsknią? Pozdrawiam D.
OdpowiedzUsuńtak się składa,że też uwielbiam Londyn:)
OdpowiedzUsuńBardzo klimatyczny Twój opis:) Pamiętam, jak kiedyś Marcin Kydryński tłumaczył w swojej audycji różnice między słowem "foggy" a "misty" - tu chyba bardziej pasuje właśnie "misty". A tak by the way... dog in the fog;)
OdpowiedzUsuńPięknie napisane,ze znajomością tematu i od serca.Zazdroszczę Ci dobrego samopoczucia jesienią bo ja niestety dryfuję w stronę deprechy.Zwiedziłam część zabytków o których piszesz,ale też mnie ciągnie w stronę ciemnych uliczek.Miłe pamiątki,ciekawe kiedy powstanie półeczka?Buziaki
OdpowiedzUsuńA ja nigdy jeszcze w Londynie nie byłam. Ale kusisz swoim opisem ;)
OdpowiedzUsuńO tak, kusisz. Opis z nutką nostalgii...i piękne zdjęcia.
OdpowiedzUsuńŻyczę Ci odwiedzenia tych pozostałych pięknych miejsc :) Z Maleńką nie będzie to aż tak proste, bo to już będzie prawdziwa wyprawa ;) ale z pewnością warto :)
pozdrawiam cieplutko
M.