Dziś
bardzo osobiście. Pisałam Wam już pewnie, że mam dobry rok na spełnianie
marzeń. Jedne z nich rodziły się nagle i spełniały się szybko. Inne musiały
poczekać na odpowiednie warunki, najczęściej finansowe. Ale było też takie,
które pojawiło się w mojej głowie osiemnaście lat temu. Zaczęło się to gdzieś w
1996 roku, kiedy na zajęciach wychowania fizycznego nauczyciel zauważył, że
dobrze biegam i zabrał mnie na moje pierwsze zawody. Dziś są szkoły mistrzostwa
sportowego, lub chociaż klasy o profilu sportowym. Dzieciaki mają dużo więcej
możliwości, by rozwijać swoje talenty. Ja wtedy miałam tylko swoje nogi. W
szkole nie było bieżni, więc trenowałam biegając po polach i lasach. A mimo to
jeździłam i osiągałam dobre wyniki. Jedno z moich cieplejszych wspomnień z
dzieciństwa jest takie: siedzimy z tatą przed telewizorem i oglądamy
lekkoatletyczne mistrzostwa świata, czy Europy, nie ważne. W biegu na 5000m
zwyciężała Gabriela Szabo. Mówiłam wtedy tacie, że ja też kiedyś będę tak
biegała i pojadę na olimpiadę. Najpierw jednak, w 1997, pojechałam na Bieg
Ptolemeusza, który co roku odbywa się jesienią w Kaliszu. Wtedy biegłam na 1500
m i zajęłam 4 miejsce z czasem 4:35:00. Tak mam przynajmniej na dyplomie. Nie
wiem, czy się ktoś nie pomylił, bo taki wynik do dziś budzi podziw wśród moich
kolegów-biegaczy. W każdym razie obiecałam sobie wtedy, że jak będę starsza, to
wezmę udział w biegu głównym na 10 kilometrów. Biegałam potem jeszcze długo, w
liceum i przez pierwsze dwa lata studiów. Zrezygnowałam z zapisania się do
klubu sportowego, bo kolidowałoby to z nauką, której nie chciałam zaniedbywać.
Moja pierwsza w życiu samodzielna i tak poważna decyzja. Chyba nietrafiona... W
każdym razie od jakiegoś czasu biegam znowu. Zaczęłam zbyt ambitnie, dwa lata z
rzędu z biegu Ptolemeusza wykluczyły mnie kontuzje. Jedna utrzymuje się do
dzisiaj, ale postanowiłam pobiec mimo bólu. Największą jednak przeszkodą była
moja głowa. Dużo czasu upłynęło, zanim pokonałam w sobie chęć rywalizacji,
która była silniejsza niż mój organizm.
Zaczęliśmy wczoraj w południe. Godzinę i trzy minuty później byłam na
mecie, szczęśliwa i nie tak wykończona, jak się spodziewałam. Nauczyłam się kolejnych rzeczy o sobie.
Przekonałam się na własnej skórze, że warto zmagać się ze słabościami i
ograniczeniami, warto marzyć i pokonywać kolejne granice. Następna pozycja na
liście marzeń do spełnienia odhaczona. Co dalej? Dziś wydaje mi się, że nie ma
rzeczy niemożliwych!
podziwiam Cię , takie długodystansowe biegi to nie dla mnie....BRAWO dla Ciebie...
OdpowiedzUsuńO jejku! Jak Ty to zrobiłas? Ja jestem krótkostansowcem. I tez kiedys byłam dobra :) Bardzo sie cieszę, że spełniasz swoje marzenia a jeszcze bardziej (choć to straszne egoistyczne!) się cieszę, że gdzies blisko mnie jest osoba, która potrafi się cieszyć życiem i czerpać z niego. Zarażasz optymizmem.
OdpowiedzUsuńNie ma rzeczy niemożliwych? Muszę czarnym spreyem wymalować na ścianie, może łatwiej będzie w to uwierzyć a twedy to już tylko do celu :
ściskam Cię mocno, Ania
gratulacje kochana:))
OdpowiedzUsuńJesteś wspaniałą osobą i przykładem dla innych:) Masz marzenia i je realizujesz:))) Ja też biegam, głownie wieczorami dla przewietrzenia umysłu:) Ale długodystansowe...no mój szacunek:))) Pozdrawiam:)
OdpowiedzUsuńGratuluje i podziwiam
OdpowiedzUsuńWielkie gratulacje :o) i jeszcze większy podziw :o)
OdpowiedzUsuńNie rezygnuj z pasji :)
OdpowiedzUsuń