poniedziałek, 5 października 2015

Bieg po marzenia

Dziś bardzo osobiście. Pisałam Wam już pewnie, że mam dobry rok na spełnianie marzeń. Jedne z nich rodziły się nagle i spełniały się szybko. Inne musiały poczekać na odpowiednie warunki, najczęściej finansowe. Ale było też takie, które pojawiło się w mojej głowie osiemnaście lat temu. Zaczęło się to gdzieś w 1996 roku, kiedy na zajęciach wychowania fizycznego nauczyciel zauważył, że dobrze biegam i zabrał mnie na moje pierwsze zawody. Dziś są szkoły mistrzostwa sportowego, lub chociaż klasy o profilu sportowym. Dzieciaki mają dużo więcej możliwości, by rozwijać swoje talenty. Ja wtedy miałam tylko swoje nogi. W szkole nie było bieżni, więc trenowałam biegając po polach i lasach. A mimo to jeździłam i osiągałam dobre wyniki. Jedno z moich cieplejszych wspomnień z dzieciństwa jest takie: siedzimy z tatą przed telewizorem i oglądamy lekkoatletyczne mistrzostwa świata, czy Europy, nie ważne. W biegu na 5000m zwyciężała Gabriela Szabo. Mówiłam wtedy tacie, że ja też kiedyś będę tak biegała i pojadę na olimpiadę. Najpierw jednak, w 1997, pojechałam na Bieg Ptolemeusza, który co roku odbywa się jesienią w Kaliszu. Wtedy biegłam na 1500 m i zajęłam 4 miejsce z czasem 4:35:00. Tak mam przynajmniej na dyplomie. Nie wiem, czy się ktoś nie pomylił, bo taki wynik do dziś budzi podziw wśród moich kolegów-biegaczy. W każdym razie obiecałam sobie wtedy, że jak będę starsza, to wezmę udział w biegu głównym na 10 kilometrów. Biegałam potem jeszcze długo, w liceum i przez pierwsze dwa lata studiów. Zrezygnowałam z zapisania się do klubu sportowego, bo kolidowałoby to z nauką, której nie chciałam zaniedbywać. Moja pierwsza w życiu samodzielna i tak poważna decyzja. Chyba nietrafiona... W każdym razie od jakiegoś czasu biegam znowu. Zaczęłam zbyt ambitnie, dwa lata z rzędu z biegu Ptolemeusza wykluczyły mnie kontuzje. Jedna utrzymuje się do dzisiaj, ale postanowiłam pobiec mimo bólu. Największą jednak przeszkodą była moja głowa. Dużo czasu upłynęło, zanim pokonałam w sobie chęć rywalizacji, która była silniejsza niż mój organizm.  Zaczęliśmy wczoraj w południe. Godzinę i trzy minuty później byłam na mecie, szczęśliwa i nie tak wykończona, jak się spodziewałam.  Nauczyłam się kolejnych rzeczy o sobie. Przekonałam się na własnej skórze, że warto zmagać się ze słabościami i ograniczeniami, warto marzyć i pokonywać kolejne granice. Następna pozycja na liście marzeń do spełnienia odhaczona. Co dalej? Dziś wydaje mi się, że nie ma rzeczy niemożliwych!



7 komentarzy:

  1. podziwiam Cię , takie długodystansowe biegi to nie dla mnie....BRAWO dla Ciebie...

    OdpowiedzUsuń
  2. O jejku! Jak Ty to zrobiłas? Ja jestem krótkostansowcem. I tez kiedys byłam dobra :) Bardzo sie cieszę, że spełniasz swoje marzenia a jeszcze bardziej (choć to straszne egoistyczne!) się cieszę, że gdzies blisko mnie jest osoba, która potrafi się cieszyć życiem i czerpać z niego. Zarażasz optymizmem.

    Nie ma rzeczy niemożliwych? Muszę czarnym spreyem wymalować na ścianie, może łatwiej będzie w to uwierzyć a twedy to już tylko do celu :

    ściskam Cię mocno, Ania

    OdpowiedzUsuń
  3. Jesteś wspaniałą osobą i przykładem dla innych:) Masz marzenia i je realizujesz:))) Ja też biegam, głownie wieczorami dla przewietrzenia umysłu:) Ale długodystansowe...no mój szacunek:))) Pozdrawiam:)

    OdpowiedzUsuń
  4. Wielkie gratulacje :o) i jeszcze większy podziw :o)

    OdpowiedzUsuń

Dziękuję :)