czwartek, 29 sierpnia 2013

Gołuchów

Ostatnie dni urlopu mijają szybko i bezpowrotnie. Z jednej strony cieszę się, bo czasami mój mały diabełek przyprawia mnie o ból głowy, ale generalnie to nie miałabym nic przeciwko temu, by zająć się wychowaniem Młodej w domu. Eh, dylematy współczesnej matki…
W każdym razie końcówkę wakacji mamy bardzo aktywną – spacery, zabawa i spotkania z rodziną i przyjaciółmi. Wczoraj pojechaliśmy do Gołuchowa, gdzie w pięknym parku urządzonym w stylu angielskim znajduje się zamek oraz zagrody z żubrami, danielami, dzikami i konikami polskimi. Odkryliśmy, że ostatnio pojawiły się tam też pawie. W ogóle bardzo dużo się tam dzieje, chyba za sprawą unijnych dotacji, ale nie jestem tego pewna – w każdym razie miejsce się rozwija i staje jeszcze bardziej atrakcyjne. To rewelacyjny przykład na to, że nie trzeba szukać atrakcji daleko od domu. Byliśmy zachwyceni, mimo, że odwiedziliśmy Gołuchów nie po raz pierwszy. A Łucja… Łucja chłonęła wszystko dookoła – kolory i zapachy. Od zagrody z konikami wprost nie chciała się oderwać (dosłownie! złapała się poręczy i nie chciała obrócić nawet do zdjęcia). Ale dość już gadania! Zobaczcie to magiczne miejsce:




Mauzoleum Izabeli Działyńskiej


Sylwan - rzymskie bóstwo lasów





Budka lęgowa sowy pójdźki :)








poniedziałek, 26 sierpnia 2013

Autumn is coming


Wreszcie czuć jesień. Mimo, że lato jeszcze w pełni, dla mnie zaczyna się sezon przygotowawczy do mojej ulubionej pory roku. Zwiastują ją chłodniejsze poranki i zapach świeżo zaoranej ziemi przynoszony przez wiejący od strony pól wiatr. Dla mnie to zapach wolności i czegoś, co nie do końca potrafię nazwać. Czegoś, co sprawia, że czuję się wyjątkowo dobrze i bezpiecznie.


Pierwszym, co robię, by przywołać jesień jest wyprawa do lasu. W ostatniej towarzyszyła mi Łucja. Nazbierałyśmy całe naręcze wrzosów na pięknych polanach rozległych borów otaczających rodzinną wioskę mojego Męża. Niestety zapomniałam aparatu i zdjęcia robiłam komórką…






Wrzosy posłużyły mi do stworzenia trzech różnej wielkości wianków, a resztę zebrałam w snopek i przewiązałam tasiemką. W ten sposób poczyniłam pierwsze jesienne dekoracje.



A czy Wy też czujecie już  jesień?


wtorek, 20 sierpnia 2013

Dolly


Dziś obiecany powrót do rzeczywistości, czyli Dolly – owca, która dołączyła do trzech wesołych krówek. Poprosiła o nią moja Siostra. To znaczy poprosiła o krowę, a ja jej zrobiłam owcę, bo chciałam spróbować uszyć innego zwierzaka. Ze względu na to, że nie musiałam się spieszyć, postarałam się zadbać o szczegóły, takie jak na przykład guziczki przy spodniach, czy toczek.





A oto, skąd się wziął pomysł na imię dla uroczej owieczki:

Pamiętacie to jeszcze? :D

Wykrój owcy pochodzi oczywiście z bloga Gałganki z duszą, a sesja zdjęciowa Dolly odbyła się w ogródku u Teściów.

Trzymajcie się cieplutko!

niedziela, 18 sierpnia 2013

Skarby Gór Izerskich

Z wakacji wróciliśmy już tydzień temu, a ja ciągle nie zamieściłam zdjęć. Zaraz po naszym powrocie przyjechała moja Mama i uwierzcie mi – na nic nie mam czasu. Dziś jednak Łucja już śpi, Mama przysypia, a Mąż poszedł na piłkę, więc siadam wreszcie do komputera. Przed Wami kilka zdjęć z miejsc, które udało nam się odwiedzić w ciągu czterech dni wojaży. Zwiedzanie z maleńkim dzieckiem, to niestety dużo wyrzeczeń, ale także satysfakcja z tego, że można sobie poradzić nawet w polowych warunkach. No i radość z minki dzieciaczka, który po raz pierwszy widzi wielką wodę (czyt. jezioro), czy górski krajobraz. W gruncie rzeczy, taka podróż, to też mega zmęczenie i bolące gardło od śpiewania w aucie, bo inaczej maluch – nie, nie płacze, a wręcz wyje do księżyca! W końcu nagrałam się na telefon i odtwarzałam Łucji, ale i tak się wreszcie połapała i wrzask był od nowa… Będzie co wspominać :D Nie przedłużam już i zapraszam do obejrzenia fotek.

m.Pobiedna, widok z dworku Saraswati

Owadzie harce

Zamek Frydland, Czechy 

Zamek Frydland, Czechy

Grota Czerniawa

Dom zdrojowy, Świeradów Zdrój

Zamek Świecie, aktualnie w rękach prywatnych i remontowany.

Zamek Czocha, moim zdaniem zbyt skomercjalizowany,
tzn. można, a nawet trzeba umieć wykorzystać
potencjał tego wspaniałego miejsca, ale prl-owskie stoły
i krzesła w bibliotece "bo nie zdąrzyli sprzątnąć
po konferencji" to już przesada.

Zamek Czocha

Widok na Kwisę z zamku Czocha

Zapora hydroenergetyczna, Leśna

Zapora na jeziorze Plichowickim (rz. Bóbr)

Zapora na jeziorze Plichowickim (rz. Bóbr)

Zamek Legend Śląskich (nie wchodziliśmy, bo Łucja spała...)

Klasztor w Lubiążu, obecnie bardzo
zniszczony, ale obecność rusztowań
zwiastuje remont - oby jak najszybszy.

Klasztor w Lubiążu

Następnym razem będzie już powrót do rzeczywistości :D
Miłego tygodnia Wam życzę!


poniedziałek, 12 sierpnia 2013

Dworek Saraswati


Pierwszy pochmurny dzień od bardzo dawna. Nastała chwila wytchnienia! Ktoś mógłby się martwić, ba! złościć – oto wyczekiwane od dawna wakacje, a pogoda nagle się zepsuła. Ale – wiecie to dobrze – ja nie należę do osób, które martwią się z powodu deszczu, lub w obliczu mżawki i mgły załamują ręce.
Do dworku Saraswati trafiliśmy dzień wcześniej, w czwartkowe popołudnie. Podczas gdy w centrum kraju żar lał się z nieba, tu, w niewielkiej miejscowości Pobiedna było przyjemne 26 stopni. Jeszcze nie przekroczyłam progu tego wspaniałego domu, jeszcze nie zobaczyłam go w pełnej krasie, a on już roztoczył nade mną swój czar, magię odurzającą jak kieliszek burgunda.

Znacie takie domy, wiecie jak pachną, jak ten zapach miesza w głowie… „Śniło mi się tej nocy, że znowu byłam w Manderley”.
Do Saraswati wchodzi się przez śliczny ganek. Okratowane okna i kwiaty na nich przywodzą na myśl sielskie angielskie „cottage”.


W hallu urzekają okalające całe pomieszczenie schody i balkon, z którego wchodzi się „na pokoje”. Naprzeciwko cudnej recepcji stoi ławka – dzieło sztuki kowalskiej. Dalej salon z kominkiem i mozaiką nad nim. Na mozaice otulona w szal kobieta rozmyśla o rzeczach tylko sobie wiadomych. Na prawo, poprzez rozsuwane drzwi wchodzi się do kolejnego saloniku i jeszcze dalej, do przeszklonej wieżyczki. Czyżby ogród zimowy? Nie, chyba jednak bawialnia, a w niej zabytkowy konik, choć nie z drzewa i nie na biegunach.





Przez szklane drzwi wychodzę do ogrodu. Jak tu cudownie chłodno! Biegam jak szalona z aparatem i staram się uwiecznić jak najwięcej szczegółów, zatrzymać na chwilę czas.







W pokoju mamy wielkie łoże, meble przywodzące na myśl alkowę mojej babci i… Internet, bez którego nie możemy się niestety obejść.


Wieczorem, po pysznej kolacji zjedzonej w niepozornej restauracji na rynku w czeskim Nowym Mieście siadam na kanapie w salonie popijając chilijskie wino. Noc przychodzi w towarzystwie deszczu. Nie wiem, czy to jego szum za oknem, czy wino sprawiło, że zasnęłam. „Śniło mi się tej nocy, że znowu byłam w Manderley”. Do salonu wchodzi mężczyzna, którego dostrzegam spod zaspanych, półprzymkniętych powiek. Ma na sobie szary, idealnie skrojony garnitur. Do Jamesa Bonda brakuje mu tylko jakichś dziesięciu centymetrów. Siada obok mnie i przewierca na wskroś wzrokiem. W mroku nie widzę koloru jego oczu. Sięga do kieszeni po papierosa. Na chwilę, w blasku zapałki dostrzegam mocno zarysowaną szczękę, zmarszczki wokół (zielonych?) oczu i kilkudniowy zarost. Mężczyzna patrzy na mnie milcząc. Papieros żarzy się w ciemności. Powietrze gęstnieje od tytoniowego dymu o zapachu wanilii. Atmosfera w salonie staje się duszna, wręcz namacalna. Głos więźnie mi w gardle, a po plecach przechodzą dreszcze. Czy to możliwe, by można poczuć, że ktoś dotyka nas wzrokiem? Zrobiło się zupełnie ciemno i widzę tylko zarys nocnego gościa oraz jarzący się raz po raz mocniej czubek papierosa. Z wysiłkiem wciągam powietrze przesiąknięte słodką wanilią. Na policzku czuję mrowienie, zupełnie jakby mężczyzna zbliżył do niego dłoń. Gdzieś w głębi domu rozległo się metaliczne bicie zegara – dźwięk przerażający sam w sobie. Wyrwana z tego hipnotycznego stanu usłyszałam przybierający na sile deszcz. Oślepiający blask błyskawicy wdarł się do domu przez wielkie okna. Na kanapie obok nikogo nie było! Grzmot podziałał na mnie jak wystrzał z pistoletu na sprintera. W mgnieniu oka znalazłam się na korytarzu i na złamanie karku biegłam po schodach. Usain Bolt mógłby mi pozazdrościć czasu, w jakim znalazłam się w pokoju. Serce wali mi jak młotem, nie wiem, czy z wysiłku, czy ze strachu. Tymczasem Michał i Łucja śpią spokojnym snem i nawet moje gwałtowne wtargnięcie ich nie zbudziło, nie mówiąc już o burzy, która zaczynała dopiero szaleć za oknem. Zazdroszcząc im położyłam się w wielkim łożu i naciągnęłam kołdrę po same uszy. Do rana nie zmrużyłam oka. Kiedy o ósmej schodzimy na śniadanie do salonu, mąż pociąga nosem i szepcze mi do ucha: „wydawało mi się, że tu nie można palić…”






Od pewnego momentu to czysta fikcja literacka, ale na drugi dzień po przybyciu do Saraswati po prostu nie mogłam się oprzeć pokusie, by coś napisać. Mężczyzna ze snu być może jest wynikiem tego, że wcześniej oglądaliśmy z Michałem ”Skyfall”, chilijskie wina naprawdę są serwowane w barze, ale niestety nie miałam okazji ich spróbować, natomiast w nocy faktycznie była burza, a w hallu przy recepcji wisi zegar, którego bicie może co wrażliwszych przyprawić o zawał serca, lub choćby – jak mnie – o bezsenność. Sami widzicie – klimat tego miejsca działa jak narkotyk, jak magnes dla artystycznych dusz, której posiadaczką niewątpliwie jestem (stopień artyzmu jest mocno dyskusyjny). Pewne jest, że dworek Saraswati jest miejscem magicznym i wszystkim Wam polecam go na wakacje, czy nawet tylko na weekend. Zwłaszcza, że w piwnicach znajduje się sauna, siłownia i inne atrakcje służące czysto sybaryckim, ale jakże ludzkim potrzebom. W dodatku przemiła pani Beata raczy nie tylko pysznym śniadaniem, ale też ciekawymi anegdotami na temat samego dworku, jak i okolicznych atrakcji. Żałuję, że nie mogliśmy zostać tam dłużej. Na pewno będę namawiać Michała, żebyśmy tam wrócili, choć nie mamy w zwyczaju wypoczywać dwa razy w tym samym miejscu.

O reszcie miejsc, które zwiedziliśmy w ciągu tych kilku dni napiszę Wam następnym razem. Postaram się, żeby było krócej :D