Romans XXI wieku
W esemesy ubrani
Wczołgani pod e-mail
We śnie odnajdujemy
Swe dłonie – spragnione
Kierowani impulsem
- elektromagnetycznym
Rozkoszne chwile, kiedy pieścisz
mnie czule językiem… html
Oto jest romans
Na miarę XXI wieku!
***
Dotykiem swym własnym
Niosę ciało w rozkosz
Wspomnieniem ust twoich
Odganiam stępiony moralnością
…umysł
Sercu wstęp wzbroniony!
Zrzucam zakurzony fartuch
Codzienności
By na chwilę stać się
Koralowym duchem
Z twoich wyobrażeń
Uniesiona wysoko na
Skrzydłach tęsknoty
Szybko wracam – speszona
Śmiałością swych myśli
Mróz
Powietrze mrozem skostniałe
pochwyca drzewa w powolnym uścisku.
Nietoperzom zdrętwiały skrzydła,
szronem położył się księżyc
na trawie za domem
I moje serce zamarzło…
Papierosem żarzy się w ciemności
***
Drzwi
Woda
powoli zmieniała barwę z przezroczystej na różową, później na czerwoną. Stróżki
krwi ciekły po dłoni, zawisały
kropelkami na opuszkach palców, poczym spadały do wanny napełnionej po brzegi gorącą wodą. Przedramię, przed chwilą jeszcze
blade i gładkie, teraz zmieniło się w poorane tępą żyletką płaty skóry. „Tnie się tu…”, mówił znajomy wskazując linię
równoległą do nadgarstka, nie dalej niż pięć centymetrów od niego, „…i tu,
wzdłuż ścięgien. Powinna wyjść ładna litera T”. Ale tu już nie jedna, a kilka
liter krwawiło bezustannie.
T, T, T, T, T, T, T…
Trzeba Tylko Teraz Troski Topić Tutaj…
Troski topić w wannie. Troski,
problemy, pragnienia, smutki i wszystkie te inne głupie rzeczy, które wytrącają
człowieka z równowagi.
Ostatkiem
sił przełożyła żyletkę ze zdrowej do okaleczonej dłoni. Próbowała podciąć sobie
żyły na drugim przedramieniu, ale nie miała sił. Było jej słabo. Żółto-zielone
kafelki łazienki w jej domu wirowały wokół głowy z zawrotną prędkością.
Upuściła żyletkę. Ta wpadła do wody i wydała cichy, przytłumiony dźwięk. Plump!
Chwilę dryfowała po powierzchni, poczym z wolna opadła w dół. Dziewczyna
również zaczęła się zsuwać pod wodę.
Rozcieńczona krew szybko wsiąkała w biały bawełniany stanik. Długie blond włosy
rozpłynęły się i niczym aureola otoczyły głowę samobójczyni. By zmieścić się w wannie musiała oprzeć nogi
o jej krawędź. Stopy sterczały teraz wskazując sufit, a reszta ciała spoczywała
pod wodą. Wstrzymała oddech. Przez bladoróżową mgłę widziała sufit, który jej
ojciec pomalował w błękitne delfiny, kiedy była mała, Pamiętała, że było ich
dokładnie czterdzieści osiem i że ojciec o mało nie złamał sobie karku
spełniając kolejną zachciankę jedynej córki. Chciała przypomnieć sobie coś, co
może byłoby w stanie przywołać miłe wspomnienia. Żeby tylko nie dręczył jej
fakt, że jest w wannie, że zaraz się utopi we własnej krwi. Ale nic nie przychodziło jej
do głowy. Te wszystkie piękne słowa, że
w chwili śmierci wszystko, co zrobiliśmy, całe życie staje nam przed oczami,
okazały się złudne, fałszywe. Jak wszystko do tej pory.
Otworzyła
usta, które natychmiast napełniły się wodą i krwią. Poczuła żelazisty smak
chloru. Jej oczy nabrały dziwnej barwy, jakby rozmiękły od nadmiary wody i łez.
„Teraz wystarczy się zaciągnąć.
Tak, jak papierosem” – pomyślała.
A czyn poszedł w ślad za myślą.
Zaczęła się krztusić. W panicznym zrywie zapragnęła wszystko cofnąć. Zapragnęła
wejść jeszcze raz do domu ogarniętego
popołudniową ciszą i iść prosto do swojego pokoju. Chciała cofnąć się w czasie
i ominąć wzrokiem łazienkę, w której po suficie pływały niebieskie delfiny
trzymające w pyszczkach tępe żyletki. Gdyby tak rodzice wrócili wcześniej do domu i
znaleźli ją zanim się wykrwawi, zanim utonie… Chciała jeszcze krzyknąć, ale
wydała z siebie tylko głuchy bełkot.
Jeszcze
jeden zryw, jeszcze jeden skurcz mięśni, jeszcze jeden zatopiony oddech i
pochłonęła ją ciemność. Ciepła, wilgotna, bezdenna ciemność.
Jasność,
która ją ogarnęła była jeszcze bardziej przerażając, niż przed chwilą mrok.
Zdawało jej się, że to nie światło ją, ale ona światło otacza. Powoli jednak
wszystko zaczęło nabierać kształtów i konturów. Musiało upłynąć trochę czasu
zanim zorientowała się, że jest w szpitalu. Jasność, już nie tak bardzo rażąca,
biła od lamp zawieszonych pod sufitem. Rozejrzała się po pokoju. Na łóżku obok
niej nie leżał nikt, a to znaczyło, że jest tu sama. Zupełnie sama. Próbowała
sobie przypomnieć jakieś fakty z łazienki, ale nie pamiętała nic oprócz
żółto-zielonych kafelków i delfinów. A potem się obudziła. Tu, w szpitalu.
Gdzieś z daleka dobiegały ją odgłosy kroków. Odgłosy gumowych podeszw za
zimniej, nagiej posadzce – skrzypiące, przyprawiające ją o zgrzytanie zębów i
ślinotok. Kroki zbliżały się, przystanęły na chwilę, po czym znowu ruszyły.
Usłyszała szczęk przekręcanego w drzwiach klucza. Ktoś nacisnął klamkę i wszedł
do pokoju. Jak przez mgłę zobaczyła postać w bieli – lekarza. Dopiero gdy
podszedł bliżej zauważyła, że mężczyzna ma około sześćdziesiątki, siwe włosy
i nie pasujące całkowicie do starego
człowieka żywe, błękitne oczy. Milcząc wziął do ręki jej kartę choroby, napisał
coś szybko, po czym odwiesił ją na oparcie łóżka. Potem sprawdził kroplówkę i
usiadł z boki na taborecie. Gdy podniósł jej rękę o mało nie wrzasnęła z bólu. Zdała
sobie sprawę z tego, że całe jej lewe przedramię jest ciasno zabandażowane.
Lekarz popatrzył, popukał, pogłaskał i nadal nic nie mówiąc, wyszedł. Tym razem
nie usłyszała charakterystycznego kliknięcia. Drzwi pozostały otwarte.
Spróbowała
ponieść rękę, ale ból był zbyt silny. Gdy chciała podnieść głowę zemdliło ją i
z cichym jękiem opadła znowu na poduszkę. Zasnęła.
Spała
długo i twardo. A śnił się jej bal. Wielki i uroczysty bal z walcem wiedeńskim
, pięknymi sukniami i maskami. Wokół niej tańczyło mnóstwo ludzi. Widziała, jak
wirują w rytm muzyki, jak szepczą sobie do ucha. Słyszała ich śmiechy i okrzyki
radości. Tylko twarze gości pozostawały za zasłonami z kolorowych materiałów,
piór, cekinów i frędzli. Ktoś pochwycił
ją do tańca i teraz ona stała się taka jak wszyscy dookoła. Pod palcami czuła
mokrą od potu koszulę mężczyzny bez twarzy, z którym tańczyła. Czuła jego
zapach – ciężki, intensywny zapach nocy. Tańczyli coraz szybciej i szybciej, a
orkiestra nie miała zamiaru przestać grać. Poczuła jak jakieś dziwne,
oblepiające ciepło zaczęło jej spływać po ramionach. Nie musiała patrzeć, by
zrozumieć, co to za ciepło. A tymczasem już cała koszula jej partnera lała się
czerwienią krwi. Jej krwi.
Obudziła
się drżąc na całym ciele. Podniosła ręce, by je obejrzeć, ale zamiast krwi
ujrzała tylko opatrunki. Nie czuła bólu. Zdziwiona usiadła na łóżku. Próbowała
sobie przypomnieć, co się właściwie wydarzyło, ale pamięć znowu ją zawiodła. Do
pokoju weszła salowa – kobieta około czterdziestki, dość otyła. Podeszła do
stojącej obok łóżka szafy, wyjęła jakieś ciuchy, podała jej razem z białą
kartką formatu A-4, uśmiechnęła się ciepło i wyszła. Dziewczyna wzięła kartkę
do ręki. Był to wypis ze szpitala.
Ubrała
się w podane ciuchy – dżinsy i czarną koszulkę z nazwą jakiegoś radia i
częstotliwością, na której nadaje, szary sweter i buty tego samego koloru. Wyszła ze szpitala przez nikogo nie
zatrzymywana. Przystanęła na chwilę przed okrągłym, kilkupiętrowym budynkiem,
poczym ruszyła w stronę domu. Obok niej przejechał na sygnale ambulans.
Zmarszczyła czoło próbując sobie coś przypomnieć, ale myśl okazał się
nieuchwytna. Już uciekła. Wszystko
dookoła wydawało się jej znajome. Było takie. Tymi ulicami chodziła wiele razy.
Mijała te same stragany, te same domy zbudowane z tych samych cegieł. Nawet
ptaki były te, co kiedyś. Powoli,
ciesząc się wszystkim szła do domu.
Było
późne popołudnie, ale wiedziała, że rodzice jeszcze nie wrócili z pracy.
Skierowała się na piętro. Zatrzymała się przed drzwiami do łazienki, ale szybko
zrezygnowała z mycia rąk. Otworzyła drzwi znajdujące się obok. Drzwi do jej
małego świata. Rzuciła się na łóżko. Zewsząd otaczała ja zieleń ścian. Kolor
był bardzo intensywny, żywy – jak liście rododendronu. W urządzeniu tego pokoju
również pomagał jej ojciec. Przypomniała sobie, jak wybierali zasłony, jak
przestawiając łóżko przytrzasnęła sobie palec.
Nagle
poczuła głód. Wstała i poszła do kuchni. Zdziwiło ją, że panował tam niemal
sterylny porządek. Zawsze kłóciła się z mamą, kto pozmywa po kolacji, kto
zetrze okruszki ze stołu. Jakoś dziwnie zawsze wypadało na nią. A dziś kuchnia
lśniła, jak nigdy. Dopiero po chwili przypomniało się jej, że kilka ostatnich
dni spędziła w szpitalu. Mama nie miała wyjścia – musiała posprzątać. Dziewczyna sięgnęła do zamrażarki. Wyjęła
pizzę i rzuciła na blat kuchennego stołu. Chciała wziąć jeszcze ketchup, ale
nie było go w lodówce. Zamknęła ją więc
i wrzuciła pizzę do mikrofalówki. Zjadła szybko, wstała od stołu, by posprzątać.
Podeszła do zlewozmywaka. Tuż przy odpływie siedział ogromny, włochaty pająk.
Wpatrywał się w nią swoimi małymi , ohydnymi oczkami. Stała chwilę nieruchomo,
do oczu napłynęły jej łzy, oddech
niebezpiecznie przyspieszył, a na czoło wystąpiły kropelki potu. Po kilku
sekundach wyrwała się tego katatonicznego stanu i z całej siły rzuciła talerzem
z resztkami pizzy we włochatego potwora tak mocno, że naczynie rozpadło się na
małe kawałeczki. Chwyciła sweter z krzesła i wybiegła na dwór. Cała drżała
jeszcze od przeżytego przed chwilą ataku arachnofobii.
Niebo
poszarzało, zza budynków wyglądało jeszcze karmazynowe słońce czyniąc z ulic
scenę dla małych dramatów mijających ją na chodniku ludzi. Biegła szybko nie
zwracając uwagi na to, że wpadła na jakiegoś mężczyzną, że jakiejś staruszce
wytrąciła torbę z zakupami. Biegła, nie wiedząc gdzie. Zatrzymała się dopiero
przed kościołem z czerwonej cegły, którego strzelista wieża zdawała się sięgać
nieba. Wahała się przez chwilę, ale zawróciła. Sam budynek budził w niej
przerażenie. Z otwartych, dębowych drzwi ziało chłodem i zatęchłym zapachem
monumentalnych ścian i kadzidła. Nie chciała spotykać się Bogiem na jego
terenie. Nie byłaby w stanie z Nim teraz rozmawiać. Poszła więc dalej. Teraz
już spokojnie. Drżenie już prawie całkowicie ustąpiło. Idąc oglądała wystawy
sklepów pełne manekinów, ciuchów i reklam. Wraz z ciemniejącym niebem na świat
zstępowała monotonia.
Skierowała
się w stronę parku. Zerwał się lekki wiatr. Otuliła się swetrem bardzo ciasno.
Nagle z klatki schodowej jednej z kamienic wytoczył się pijany człowiek. Rzucił
się na nią, złapał za włosy, przysunął nieogoloną twarz do jej twarzy i
krzyknął: „Zabiję! Zabiję! Słyszysz mnie, mała suko?! Zabiję was wszystkich!”. Odepchnął
ją, uderzyła plecami o twardą ścianę. Mężczyzna, zataczając się poszedł w
stronę ratusza, ciągle wykrzykując swoje pijackie groźby. Do szeroko otwartych oczu dziewczyny dopiero
po chwili zaczęły docierać obrazy. Nozdrza nadal wypełniał kwaśny odór oddechu
alkoholika. Zszokowana, z mocno bijącym sercem ruszyła dalej.
Park
zdawał się wchłaniać ludzi swą ciemnością. Mimo dobrze oświetlonych alejek,
między drzewami czaił się mrok. Gdzieś niedaleko zawyła syrena. Migające na
niebiesko światła wypełniły niewielką przestrzeń parku. Podeszła bliżej, by
zobaczyć, co się stało. Wokół stawu zaczęli się już zbierać pierwsi gapie.
Policjant rozwijał żółtą taśmę. „Proszę się rozejść! Tu nie ma nic do
oglądania!” – mówił monotonnym głosem.
Tymczasem dwóch płetwonurków wyciągało z wody nagie kobiece ciało. Z
boku stał lekarz, już tylko po to, by stwierdzić zgon.
Sine,
mokre ciało topielicy ślizgało się w rękach płetwonurków. Ludzie stojący blisko
karetki i radiowozów szeptali i pokazywali coś sobie palcami. W ich oczach
widać było strach, twarze wykrzywiał grymas obrzydzenia. Nie mogli jednak
oderwać wzroku od cudzego nieszczęścia.
Dziewczyna
przeniosła spojrzenie z gapiów na ludzi szybko uwijających się przy zwłokach,
później na gładką już taflę stawu. Tuż pod powierzchnią prześlizgnął się jakiś
cień. Na chwilę coś wynurzyło się. Coś,
co przywołało w myśli płetwę delfina. A może się jej tylko zdawało. Dziewczyna
odeszła. Znalazła jakąś ławeczkę w ciemnym zakątku parku i usiadła. Nie
docierało tam już światło lamp. Było więc idealnie. Zamknęła oczy i zasnęła.
Gdy
się obudziła już świtało. Zmarznięta, nie bardzo świadoma zdarzeń ubiegłego
wieczora, ruszyła w stronę domu. Rodzice
musieli się zmartwić, kiedy jej tam wczoraj nie zastali. Wracała tą samą drogą.
Mijając czerwony kościół znów się zatrzymała tknięta jakimś wewnętrznym impulsem. Przed bramą była tablica z nekrologami.
Zaczęła je czytać. „Kochany mąż i ojciec…”, „Najlepszy przyjaciel…”, „pokój jej
duszy”… Nagle ujrzała swoje nazwisko. Z początku pomyślała, że to zbieg
okoliczności. Ale wiek też się zgadzał, a data śmierci wypadała w dniu, w
którym trafiła do szpitala.
Coś
ścisnęło jej gardło tak, że nie mogła oddychać. Z oczu popłynęły łzy. Nie
wiedziała, co ma zrobić. Chciało się jej płakać, śmiać, krzyczeć. Po chwili
wahania zdecydowała wejść do kościoła. Ruszyła biegiem. Minęła dębowe drzwi.
Schodząc po kamiennych schodach poślizgnęła się i upadła. Uderzyła głową o
posadzkę. Zamroczyło ją. W świadomości, która jeszcze na chwilę pozostała w jej głowie tłukły się dwa słowa „nie żyję!”
Ocknęła
się w jasnym pomieszczeniu. Leżała na łóżku otoczona dziwnymi urządzeniami i
rurkami. Spojrzała na swoje ręce – były obandażowane. Podszedł do niej siwy
lekarz o niebieskich oczach, który do tej pory stał najwidoczniej gdzieś z
boku. Usiadł na taborecie przy łóżku.
- Jak samopoczucie – spytał
wykrzywiając usta w serdecznym uśmiechu.
- Dobrze – odpowiedziała znużona
– Żyję? – zapytała po chwili – Jednak żyję?
- Myślisz, że pozwolilibyśmy ci
umrzeć? – odpowiedział pytaniem lekarz – Trzeba żyć! Zobacz, jaki ładny dziś
dzień!
- Tak – odrzekła i odwracając głowę do okna wyszeptała – To
dobry dzień na śmierć.
KONIEC
Przyjdź do mnie w nocy.
Będę czekała tak,
jak czeka człowiek na egzekucję
świadom swego grzechu
- z niecierpliwością, strachem,
z rozkoszą.
Przyjdź do mnie w nocy.
Będziemy się dławić jednym oddechem.
Będziemy spijać z siebie życie.
Pochłonięci sobą zapomnimy o świecie,
w którym zbrodnia gwałci sprawiedliwość
- bezkarnie.
Przyjdź do mnie w nocy.
Dotykaj białych węgli mego ciała.
„Nie zważaj na grzechy nasze…”
Odegraj rolę namiętnego kochanka
tak, żeby nikt nie widział.
Po co kusić los o zdradę?
Przyjdź do mnie w nocy.
Będę się modliła, żebyś uciekł
od przyjaciółki naszej – Miłości.
Tylko się pospiesz, chodź szybko,
bo nas nakryje inkwizycja pobożnych
i spłoniemy na stosie swego pożądania.
I nim zaśnie wiara w wartości,
które poumierały, by nie byś wskrzeszone,
stańmy się jednym ciałem, boskim tchnieniem.
Będę sprawiedliwością,
Ty będziesz zbrodniarzem.
Tylko przyjdź do mnie w nocy.
Kolekcja misiów
Nienawidzę listopadowych wieczorów.
Jest wtedy zimno i ślisko, a z nieba leci śnieg z deszczem. Nawet w
mieszkaniach jeszcze nie grzeją.
Szłam właśnie z pracy śródmieściem, kiedy
usłyszałam wycie policyjnych syren. Zza zakrętu wyłoniły się trzy radiowozy i z
piskiem opon skręciły w najbliższą uliczkę. Było już ciemno, więc
jasnoniebieskie policyjne światła odbijały się od pobielonych śniegiem
chodników i brudnych ścian starej kamienicy. Za chwilę pojawiła się karetka
pogotowia i również skręciła w boczną uliczkę. Miałam wrażenie, że płonie tam
jakiś dziwny, niebieski ogień, i że cała uliczka jest nim zalana. Zaczęli się
tam gromadzić gapie – bezczelne potwory, którym nie wystarczają własne
problemy, zwierzęta czyhające na padlinę.
Miałam nadzieję, że to niezbyt duże
miasto będzie dla mnie azylem, szansą na nowe, lepsze życie. Jak się okazało,
to nierealne. W podłym humorze podążałam dalej. Raporty, zachciało mu się
raportów. Nigdy nie myśli o tym, że będę musiała pisać w rękawiczkach, że znowu
się nie wyśpię, że w pokoju mogłabym hodować pingwiny i trzymać lody przy
kaloryferze. Pewnie, ale co go to obchodzi. Głupi, apodyktyczny szef, mężczyzna
z problemami. Dosyć mam takich. Zmieniając pracę, mieszkalnie, środowisko nie
spodziewałam się, że będzie jeszcze gorzej. Życie zmusza nas do podjęcia
brutalnych decyzji. Skręciłam w lewo, w małą zawszoną ulicę i weszłam do
walącego się domu. No cóż, na razie nie stać mnie na nic lepszego. Może
później… Wspięłam się po schodach na pierwsze piętro i z trudem otworzyłam
przerdzewiały zamek w drzwiach. W środku było chyba zimniej, niż na dworze.
Rzuciłam stos papierów i torbę na stolik w przedpokoju i z radością podążyłam
do kuchni zrobić sobie gorąca kawę. Odkręciłam kran, postękał trochę, pokasłał
i wypluł odrobinę rudo-szarej wody. Cholera, znowu będę musiała pójść do
Roberta.
Otuliłam się szczelnie szalikiem i
wyszłam z mieszkania. Weszłam piętro wyżej i, nie bez wątpliwości, zapukałam do
brązowych, pamiętających jeszcze głębokie czasy komuny drzwi. Czekałam chwilę z
czajnikiem w ręku, gdy te nagle otworzyły się z piskiem.
- O, pani sekretareczka. Co panią
sprowadza w te chłodne strony? Czyżby jakaś istotna potrzeba? – Robert,
trzydziestokilkuletni wdowiec, przywitał mnie z lubieżnym uśmiechem na twarzy.
Był trochę wyższy ode mnie i nawet przystojny, ale jego samcze zachowanie
doprowadzało mnie do szału.
- Nie ironizuj. Przyszłam, bo kran
mi się popsuł. To znaczy coś w rurach, chciałam trochę wody na kawę.
- Chodź, mam odgrzewaną pizzę.
Zjesz sobie, napijesz się kawy, a potem się zobaczy.
- Dzięki, ale proszę tylko o
wodę.
- Na pewno nie dasz się namówić?
- Raczej nie. Trochę za zimno.
-Daj – podałam mu czajnik, a on
zniknął na kilka sekund w swym, równie zimnym jak moje, mieszkaniu. Dziwne,
dzisiaj był milszy niż zwykle. Wrócił trzymając czajnik i małe zawiniątko.
- Proszę, masz tu jeszcze kawałek
pizzy. Nie chcę, żeby się zmarnowała – podał mi czajnik i pizzę i zatrzasnął z
hukiem drzwi.
Co mu się stało? – pomyślałam.
Nie zastanawiając się nad tym jednak zbyt długo zeszłam do siebie. Wstawiłam
wodę na gaz, a pizzę do mikrofalówki. Spojrzałam niechętnie na stos papierów na
stoliku, potem na zegarek, był osiemnasta trzydzieści trzy. Aż podskoczyłam,
kiedy woda zaczęła bulgotać w czajniku, czemu towarzyszył piskliwy dźwięk
korka. Zaparzyłam kawę i wyciągnęłam pizzę z kuchenki. W mieszkaniu nie było aż
tak zimno, jak się początkowo wydawało. Z ociąganiem zabrałam się do
uzupełniania zaległych raportów.
Obudziłam się z głową pośrodku pliku
kartek i stosu spinaczy. Rozejrzałam się po pokoju, nic się nie zmieniło, od
kiedy miałam jeszcze przebłyski świadomości. Dokumenty były nadal nie
uzupełnione, tuż obok stała niedopita kawa i nadgryziony kawałek pizzy. No,
może oprócz tego, że za oknem było zupełnie jasno. Gorączkowo przerzucałam
papiery w poszukiwaniu mojego zegarka. Gdy go znalazłam, po plecach przebiegły
mi dreszcze. Ósma dwanaście! Od trzech kwadransów powinnam być w pracy!
Zerwałam się na równe nogi, zebrałam byle jak walające się dokumenty, wrzuciłam
je do torby i czym prędzej wybiegłam do pracy. Dopiero w połowie drogi zdałam
sobie sprawę, że jestem w łapciach, zamiast w ciepłych kozakach. Nic to jednak
nie zmieniło, nadal biegłam w szaleńczym tempie.
Zwolni mnie! – biło mi się po głowie –
Na pewno minie zwolni!
Wpadłam do biura tuż przed w pół do
dziewiątej. Szef przywitał mnie już w drzwiach.
- Gdzie się pani podziewała, do
cholery?! Od godziny na panią czekam!
- Bardzo przepraszam panie
prezesie, ale miałam dużo raportów do uzupełnienia, Byłam taka zmęczona…
- Takie bajki to możesz wciskać
byle przygłupowi na ulicy. I co? Może mi pani jeszcze powiesz, że długopis się
wypisał?
- Nie, proszę pana. – Starałam
się mówić spokojnie – Pracowałam do bardzo późna. W kamienicy zepsuło się ogrzewanie, było naprawdę bardzo zimno.
- A co to, cholera jasna, ma
wspólnego z twoją pracą?!
- Nic, panie prezesie, to już się
więcej nie powtórzy.
- A żebyś wiedziała.
- Mogę wiedzieć, co pan prezes ma
na myśli?
- Dowiesz się jutro rano. O
szóstej trzydzieści masz być w moim
gabinecie. Odrobisz tą godzinę. Jak ty w ogóle wyglądasz? Trochę marnie, jak na
sekretarkę, nie sądzisz?
- Tak, panie prezesie. – z
opuszczoną głową odwróciłam się w stronę drzwi.
- Nie pozwoliłem ci wyjść. Wróć!
- Przepraszam, prezesie.
- Idź po kawę. W takim stanie nic
porządnie nie zrobisz. Dawno nie widziałem kogoś tak roztrzepanego. Przecież to
twoje biurko – wstał z mojego krzesła, pomyślał chwilę – jeszcze jedno…
- Tak, prezesie?
- Załóż jutro jakąś krótką
spódniczkę. Wyglądasz jak oferma… I zmień buty.
- Dobrze, panie prezesie.
Wyszedł. Wreszcie wyszedł. Bufon,
debil, idiota! Już mi się znudziło to całe „tak, panie prezesie”, nie, panie
prezesie”, „przepraszam, że żyję, panie prezesie”…I co jeszcze? Mam założyć
krótką spódniczkę? A wsadź ją sobie!
- Słyszałaś Lenka? – do biura
wpadła podniecona Małgośka. Pracowała tu od początku. Ma coś po trzydziestce,
duże cycki, rude włosy i pusto w głowie. Ciekawe, jakim sposobem utrzymała się
tu tyle czasu.
- Co znowu?
- Nie
słyszałaś? To ci opowiem!
-Słucham?
- O, matko! Jak można było o tym
nie słyszeć?! Cały Kalisz aż wrze!
- Powiesz mi wreszcie o co
chodzi?
Małgośka pochyliła się nad moim
biurkiem tak bardzo, że pod wydekoltowaną, jaskrawo czerwoną bluzką mogłam
zobaczyć delikatną koronkę czarnego stanika.
- Po mieście grasuje jakiś
psychopata – powiedziała prawie szeptem.
- Co ty opowiadasz?
- No mówię ci, zabija facetów i
odcina im głowy. Wszędzie o tym mówią.
- A co mówią? – udałam
zainteresowanie
- Sama przeczytaj – rzuciła mi
pod nos jedną z lokalnych gazet. Spojrzałam na pierwszą stronę. Tuż pod wielkim
czarnym napisem „Kalisz na gorąco” (Boże, kto wymyślił taki tytuł?) widniało
zdjęcie miejsca domniemanej zbrodni – szara, ciemna kamienica oznaczona
policyjną taśmą i kilku krzątających się ludzi. Obok czerwienią krzyczały
litery: „Kuba rozpruwacz w natarciu!” Pod zdjęciem widniała krótka notatka:
Wczoraj wieczorem, w jednej z uliczek naszego
miasta cieszących się złą sławą (o libacjach odbywających się tam regularnie
pisaliśmy w numerze 32) dwoje dzieci dokonało makabrycznego odkrycia. W
opuszczonej kamienicy mała Ola i jej braciszek Krzyś znaleźli zwłoki dwóch
mężczyzn, na których dokonano potwornego aktu dekapitacji. O tej przerażającej
historii przeczytacie więcej na str.3.
Na trzeciej stronie umieszczone
były jeszcze dwa zdjęcia z miejsca zdarzenia. Jedno przedstawiało dwa
plastikowe worki na zwłoki, drugie zaś karetkę pogotowia, kilku sanitariuszy i
dwoje zawiniętych w koce dzieci. Szkoda, że to akurat one musiały odkryć te
ciała. Widok bezgłowych trupów pewnie będzie je teraz prześladował w
koszmarach. Już lepiej by było, gdyby to jakaś staruszka, albo pies… Po chwili
zagłębiłam się w tekście.
29.listopada, to jest wczoraj,
niedaleko ul. Górnośląskiej, w jednej z opuszczonych i przeznaczonych do
rozbiórki kamienic, bawiące się dzieci znalazły zwłoki dwóch mężczyzn. Morderca
w bestialski sposób pozbawił swoje ofiary głów, których do tej pory nie
odnaleziono. Zwłoki były także pozbawione górnej części odzieży. Komendant
kaliskiej policji obiecał, że wszystkie jednostki zostaną postawione w stan
najwyższej gotowości, i że mieszkańcom Kalisza nic nie zagraża. Jednocześnie
uprasza wszystkich mieszkańców, aby zaniechali samotnych spacerów po zmroku w
mało oświetlonych i rzadko uczęszczanych ulicach.
Podejrzewa się, ze mordercą jest
trzydziestokilkuletni mężczyzna, wysoki, dobrze zbudowany.
Wydarzenia te przypominają nam o
trzech podobnych zbrodniach popełnionych około pół roku temu na pojezierzu
mazurskim. Czy te morderstwa mają ze sobą coś wspólnego? Czy popełnił je ten
sam człowiek? O ile w ogóle tego zbrodniarza można nazwać człowiekiem?
I jeszcze dobre pół strony takich gdybań, a potem zapewnienia, że na
wszystkie te pytania reporterzy gazety będą się starali odpowiedzieć, i że te
odpowiedzi zostaną zamieszczone na łamach pisma. Pod artykułem widniały inicjały
e.p.
Odłożyłam w zamyśleniu
gazetę, zrobiłam sobie kawę i zabrałam się do pracy.. Nawet nie zauważyłam,
kiedy Małgośka wyszła. Skończyłam dopiero po siódmej i kiedy wychodziłam z
biura na korytarzu było już zupełnie pusto. Tylko strażnik w podeszłym wieku
otworzył mi uprzejmie drzwi i zamknął po moim wyjściu. Otoczona nikłym światłem
lamp podążałam w kierunku domu. Patrząc na ulice wydawało się, że miasto
wymarło. Dwa lub trzy razy minął mnie tylko ktoś z psem na smyczy. Marzyłam
jedynie o tym, by się wykąpać, ogrzać jakoś nogi (przecież cały dzień miałam na
nich tylko wysłużone łapcie).
Wdrapując się po
schodach zauważyłam, że drzwi do mojego mieszkania są lekko uchylone. Ścisnęłam mocno torebkę i odważnie weszłam do
środka. Przez myśl przebiegły mi wszystkie te sceny z filmów, kiedy młode kobiety
wchodzą do pomieszczenia, gdzie znajduje się morderca lub gwałciciel, a ja
wtedy myślę, że na ich miejscu uciekałabym, gdzie pieprz rośnie. Ku mojemu
zdziwieniu pachniało wszędzie sosem do spaghetti. Było nawet ciepło, chyba
wreszcie naprawili ogrzewanie. Zdjęłam płaszcz i z torbą w ręku poszłam cicho
do kuchni. Zamachnęłam się szykując cios i zamarłam ze zdumienia. Przy kuchni
stał Robert i przygotowywała kolację.
- O, już sekretareczka wróciła? – odwrócił się w moją stronę, na jego
ustach gościł jak zawsze lubieżny uśmieszek.
- Co ty tutaj robisz? Jak się tu dostałeś?
- Wychodząc do pracy nie zamknęłaś drzwi. Chciałem ci powiedzieć, że
po południu mogę przyjść i naprawić kran, ale cię nie było, więc pomyślałem…
- Za dużo myślisz. Nie miałeś prawa tu wchodzić!
- Jezu, o co ci chodzi? Ja się tu męczę, gotuję ci kolację, a ty tak
na mnie naskakujesz!
- Chciałbyś, co?
- Coś taka nie w humorze? Facet cię rzucił, czy jak?
- Zamknij się i lepiej sobie idź, bo nie ręczę za siebie – wycedziłam
przez zęby.
- Dobrzej już, dobrze. Zostawię ci spaghetti, jest już prawie gotowe. No i kran też jest już w porządku.
- Zapłacę ci później, idź już. Chcę zostać sama.
- Wiesz przecież, że nie musiałabyś płacić, gdybyś chciała…
-Wynoś się! – znowu te jego świńskie propozycje. Przelała się czara
goryczy. – Wynoś się, ale już! Bo wezwę policję!
Makaron zaczął kipieć,
więc szybko zestawiłam go z gazu, parząc przy tym boleśnie palce. Cholerny
Robert! Nienawidzę facetów! Wszyscy są tacy sami!
Gdy już trochę
ochłonęłam, skończyłam robić kolację i wzięłam gorący prysznic. W końcu nie
myłam się od dwóch dni. Zawinięta szczelnie w płaszcz kąpielowy poszłam do
pokoju i sięgnęłam po nie przeczytaną od tygodnia książkę. W gruncie rzeczy, to
spaghetti było całkiem dobre, co oczywiście nie zmieniało faktu, że Robert nie
miał prawa wchodzić tutaj bez pozwolenia. Mógł chociaż zadzwonić. Bóg jeden
wie, czego dotykał i co tu robił. Rozejrzałam się po mieszkaniu. Spojrzałam na
małą, stojąca w rogu kuchni zamrażarkę, wstałam i jeszcze raz poszłam do
łazienki, rzuciłam okiem na sypialnię. Na szczęście wszystko było na swoim
miejscu, nic nie zostało choćby przesunięte. Odetchnęłam z ulgą i poszłam spać.
Książka będzie musiała jeszcze trochę poczekać.
Rano, piękna, wypoczęta
i w ciepłych botkach przestąpiłam gabinet jaśnie pana prezesa. Spojrzał na mnie
zza swoich grubych okularów i skinął, abym usiadła.
- Dzień dobry, panie prezesie.
- No nie wiem, czy dobry. To się jeszcze okaże. Siadaj.
- Chce pan mnie zwolnić? – spytałam pospiesznie.
- A ty tego chcesz?
- Nie, panie prezesie.
- Bo wiesz, złotko, jest jeszcze jedno wyjście.
- Jakie?
- Ewentualnie popracujesz trochę pod zamiast za biurkiem i zapomnę o
tym spóźnieniu i raportach.
- Słucham? – zupełnie się nie spodziewałam takiej propozycji – to jest
mobbing!
- Przereklamowane słówko, którego takie feministki jak ty nadużywają.
Biznes, złotko, to tylko biznes! Jeśli chcesz zatrzymać stanowisko, bądź u mnie
dzisiaj wieczorem. Adres zostawię ci na portierni.
- Czy mogę się zastanowić?
- Naturalnie, złotko!
- Więc do widzenia, prezesie.
Wyszłam z gabinetu ciężko oddychając. O nie, na pewno mnie nie zobaczy
dziś wieczorem! Może pieprzyć całe biuro, jeśli zechce, ale mnie nie tknie. Nie
przepracowałam tu jeszcze okresu próbnego, ale z chęcią poszukam innego
zatrudnienia. Tak, złożę wymówienie. Poszłam do swojego biurka, włączyłam
komputer i szybko napisałam treść mojej rezygnacji. Później skończyłam
papierkową robotę. Z pracy wyszłam o zwykłej porze. Zapytałam strażnika, czy
nikt nie zostawiał dla mnie wiadomości. Starszy pan podał mi kopertę, ja
natomiast zostawiłam szefowi wiadomość o moim odejściu. Idąc do domu kupiłam
sobie dzisiejsze wydanie „Kalisza na gorąco”. Na pierwszej stronie widniał
tytuł „Niesmaczny żart Rycerza Bez Głowy” oraz jedno ze zdjęć zamieszczonych we
wczorajszym numerze. Nie mogąc powstrzymać ciekawości szybko przerzuciłam kilka
kartek i odnalazłam artykuł intrygująco zapowiadany na początku. Było jednak
zbyt ciemno, bym mogła przeczytać drobny druk. Weszłam więc do pierwszej z
brzegu kawiarenki i zamówiłam czerwoną herbatę. Lokal był mały, wystylizowany
na galerię sztuki. Na ścianach wisiało kilka amatorskich obrazów. W rogu przy
stoliku siedziała jakaś para, którą
można było wziąć za część wystroju. Ja wybrałam stolik po przeciwległej
stronie kawiarenki. Rozłożyłam przed sobą gazetę i zaczęłam czytać. W
międzyczasie młodziutka kelnerka przyniosła mi moje zamówienie.
Zapewne wszyscy słyszeli o historii, która
wstrząsnęła Kaliszem. Dla przypomnienia podamy, że wczoraj, w godzinach
popołudniowych, bawiące się w starej kamienicy dzieci odnalazły bezgłowe zwłoki
dwóch mężczyzn. Wstępne analizy wykazały, że denaci mieli około 25 i 40 lat i
zostali zamordowani strzałem w klatkę piersiową z bliskiej odległości.
Podczas kiedy policja haruje całą dobę, by
znaleźć mordercę, ten urządza sobie kpiny (pozwoliliśmy sobie nazwać go Rycerzem
Bez Głowy). Podrzucił on, bądź zostawił razem ze zwłokami, czarny worek z dwoma
głowami pluszowych misiów. Policja znalazła go kilka metrów od miejsca, w
którym leżeli mężczyźni. Przypuszcza się, że to właśnie morderca zrobił ten
niesmaczny żart chcąc dodatkowo podkreślić makabryczne charakter swojego czynu…
Dokończyłam czytać
artykuł, wypiłam herbatę i wyszłam. Bardziej niż te morderstwa, moją głowę
zaprzątał fakt, że jestem bez pracy. I co ja teraz zrobię? W podłym nastroju
wróciłam do domu. Na klatce schodowej spotkałam Roberta.
- Cześć, sekretareczko!
- Nie jestem już sekretarką – odrzuciłam niechętnie.
- Co, zwolnili cię? – chyba naprawdę zrobiło mu się mnie żal.
- Sama odeszłam. Nie miałam wyboru.
- Zawsze jest jakiś wybór. – rozmawiając doszliśmy przed moje drzwi.
-Wejdziesz? – spytałam.
- A nic mi nie zrobisz? Wczoraj nie byłaś zbyt chętna by mnie oglądać
w swoim mieszkaniu.
- To było wczoraj. Przepraszam za moje zachowanie. – zamilkłam
czekając na coś w rodzaju „nie ma sprawy”, Robert jednak milczał – No to jak,
wejdziesz?
- Na chwilę chyba mogę. – Weszliśmy do przedpokoju, zdjęliśmy
płaszcze, a Robert zamknął drzwi.
- Napijesz się czegoś? – spytałam wstawiając wodę na gaz.
- Herbaty z mlekiem, masz mleko?
- Zaraz zobaczę…tak, mam. Gdzie się nauczyłeś pić to świństwo?
- To nie żadne świństwo. Przyzwyczaiłem się, kiedy byłem w Anglii.
- O, pracowałeś tam? Tyle ludzi teraz wyjeżdża. Też bym chciała, to znaczy
pozwiedzać. Podobno Londyn….
- Dlaczego odeszłaś z pracy – Robert przerwał mi wpół zdania. Poczułam
się zbita z tropu.
- Słucham?
- Dlaczego już nie pracujesz? Coś się stało?
- Szef nie dał mi wyboru. Dał natomiast ultimatum: albo się z nim
prześpię, albo wylecę na bruk.
- Gdyby mi ktoś zaproponował coś podobnego, chyba bym go zabił.
- Postaram się rozładować emocje w inny sposób – odwróciłam się, by
zaparzyć herbatę – jest kilka innych sposobów.
Nie musiałam długo
czekać. Już po chwili Robert obejmował mnie w talii.
-Myślisz o tym sposobie? – wyszeptał mi do ucha.
- Niekoniecznie.
Spróbowałam go odsunąć, ale nie ruszył się nawet o milimetr, wręcz
przeciwnie, przywarł do mnie całym swym ciałem. Odwróciłam się, by go spróbować
jeszcze raz go odepchnąć, ale on tylko wykorzystał sytuację i pocałował mnie.
Postanowiłam nie opierać się dłużej, choć doskonale zdawałam sobie sprawę z
konsekwencji. Robert zaczął rozpinać moją szarą, gładką bluzkę. Ani w jego
palcach, ani w ustach nie było nic, co mogłoby choć przypominać uczucie.
Przemawiało przez niego tylko pożądanie, żądza, sama nie wiem czego. Nie było
nawet tak źle. Sięgnęłam do jego spodni i równie gwałtownie zaczęłam je
rozpinać.
Kochaliśmy się długo i
bez zbędnych emocji. Robert od początku wiedział, co robi i czego chce. Później
przez chwilę jeszcze leżeliśmy na zimnej kuchennej podłodze. Pierwszy wstał on.
Ubrał się i zapalił papierosa (jakie to dla nich typowe!)
- Nie wiedziałam, że palisz.
-Dużo rzeczy o mnie nie wiesz, sekretareczko.
- Ty o mnie też.
- I tak jest lepiej.
Ubrałam się i
usiedliśmy przy stole. Rozmawialiśmy jeszcze dwie, może trzy godziny, po czym
mój sąsiad wrócił do siebie. Słyszałam, jak zamyka swoje drzwi i krząta się po
mieszkaniu. Ja wzięłam chłodny prysznic i poszłam spać. Leżąc w łóżku i patrząc
w sufit, rozmyślałam, co powinnam zrobić i jedynym, co przyszło mi do głowy,
był wyjazd. Znowu musiałam wyjechać. Znowu.
Rano obudziłam się
wypoczęta, jak nigdy. Spojrzałam na zegarek. Co prawda nie było już rano –
czerwone cyferki wskazywały jedenastą trzynaście – ale przecież nie musiałam
iść do pracy. Leżałam chyba godzinę patrząc się bez sensu w okno. Z zamyślenia
wyrwało mnie pukanie do drzwi. Wstałam niechętnie i poszłam sprawdzić, kto
śmiał zakłócić mi to leniwe popołudnie. Otworzyłam drzwi, ale zamiast gościa
czekała na mnie biała koperta. Rozejrzałam się i podniosłam przesyłkę, po czym
pomaszerowałam do kuchni. W kopercie
znajdowały się klucze i kartka z informacją:
Hej,
sekretareczko!
Wyjechałem,
wrócę jutro rano. Nakarm mojego kota.
Robert
P.S.
Jesteś niezrównana!
Jeszcze tego brakowało.
Nie mam co robić, tylko karmić jego kota. Skąd on w ogóle ma kota? Rzeczywiście
słabo go znam. Zjadłam śniadanie, ubrałam się i wyszłam. Musiałam załatwić
kilka spraw, zanim wyjadę. Poszłam na dworzec kolejowy kupić bilet. Pociąg odjeżdżał jutro, tuż po dwudziestej drugiej. Zdecydowałam, że
pojadę do Krakowa. Może będzie tam cieplej, niż w Kaliszu. Poszłam też do
sklepu z zabawkami kupić coś na pożegnanie. Wybrałam ślicznego, pluszowego
misia. Kiedyś dostałam takiego od mojego narzeczonego, Piotra, ale on później
odszedł z inną, a mnie został tylko Bogu ducha winien pluszak. Wracając do domu
kupiłam jeszcze nowy numer „Kalisza..”, ale nie było nic nowego o „Bezgłowym
Rycerzu”.
Przyjemnie było wejść
do ciepłego domu. Szkoda tylko, że do pustego. Poszłam do sypialni zostawić
zakupy i już chwilę później maszerowałam do góry, do mieszkania mojego sąsiada.
Przekręciłam klucz w drzwiach i weszłam do środka. Niemal od razu do moich nóg
przystąpił czarny kot z białym „krawatem”. Wzięłam go na ręce i pogłaskałam. Na
szyi miał obrożę, a do niej przyczepiony medalik z imieniem Lestat. Ciekawe
imię dla kota. Nawet pasowało do niego.
Tak miał na imię przecież bohater książek Anne Rice. Dla kota, i to czarnego,
jak znalazł.
Przeszłam do kuchni.
Zdziwił mnie wystrój mieszkania. Delikatne meble, kwieciste tapety, aksamitne
zasłony w oknach. Pobyt w Anglii rzeczywiście wywarł na niego duży wpływ. Dziwny
ten Robert, z jednej strony taki macho, a z drugiej kot i to mieszkanie.
W kuchni urządzonej
podobnie jak moja znalazłam, instrukcję postępowania.
Hej, to znowu ja!
Kocia karma jest w
lodówce. Daj Lestatowi jeść
na jego miseczce (jest w Łazience). Życzę powodzenia. On gryzie! A tak w ogóle,
to co byś powiedziała,
gdybym stał właśnie za Tobą?
Obróciłam się tak gwałtownie, że prawie wypuściłam Lestata z rąk.
Nikogo, oczywiście za mną nie było, ale głupi żart Roberta wystarczył, bym
poczuła się nieswojo. Nawet na odległość potrafi mi dokuczyć. Ciekawe, jak
bardzo był podekscytowany, kiedy wyobrażał sobie moją minę po przeczytaniu tej
kartki. Sukinsyn. Sięgnęłam czym prędzej do lodówki, gdzie znajdował się
pokaźny zapas kocich przysmaków. Wyciągnęłam kolorową puszkę ze zdjęciem rudego
pupila i zabrałam się do jej otwierania, ale urwałam załączony do puszki
„kluczyk”. Zaczęłam zaglądać do kolejnych szuflad w poszukiwaniu otwieracza.
Nici, dokumenty, sztućce, śrubki, noże, noże, noże. Facet ma chyba jakąś
obsesję! Kuchenne, wojskowe, do mięsa, do warzyw, tasaki – było ich mnóstwo.
Wreszcie znalazłam otwieracz. Zdjęłam przykrywkę z puszki, wzięłam widelec
i poszłam do łazienki. Lestat dostojnie
szedł za mną. Łazienka także była dla mnie dużym zaskoczeniem. Na każdej
ścianie były ogromne lustra. Patrząc w jedno miało się wrażenie nieskończonej
dali. Widziałam tam też kobietę w wieku dwudziestu siedmiu lat, z włosami do
ramion, w obcisłych dżinsach i zielonym, rozciągniętym swetrze, zmęczoną
życiem. Odpędziłam bezsensowne skojarzenia i, ponaglana niecierpliwością kota,
wyłożyłam mu obiad na miseczkę. Już miałam wstać, gdy zauważyłam na podłodze
kartkę. To znowu Robert!
Nawet nie wiesz ile razy
wyobrażałem nas sobie pod
tym prysznicem…
- Mam cię dosyć, ty zboczeńcu! – krzyknęłam, nie wiem, czy do kartki, czy do kota.
Poszłam do siebie, wypiłam kawę. Ta noc się dla mnie jeszcze nie
skończyła.
Następnego ranka
również obudziło mnie pukanie do drzwi. Wstałam i narzucając na siebie szlafrok
poszłam je otworzyć. Nie zdziwiło mnie,
ze ujrzałam w nich Roberta.
- Ja i Lestat bardzo dziękujemy ci za to, co dla nas zrobiłaś – zaczął
bez przywitania.
- Spadaj, żałosny debilu! – chciałam zatrzasnąć drzwi, ale przytrzymał
je ręką.
- Nie podobały ci się moje listy, sekretareczko? Myślałem, że cię to
kręci.
- Daruj sobie…
-Słuchaj, sekretareczko, nie wiem, co ze mną zrobiłaś, ale nie
podaruję ci tego.
- O co ci chodzi? Idź już lepiej.
- Nie – wszedł do przedpokoju i zatrzasnął drzwi – nie pójdę i dobrze
o tym wiesz.
- Czego chcesz? – byłam opanowana i pewna siebie.
- Tego, co robisz najlepiej – jednym ruchem zdarł ze mnie szlafrok i
zaciągnął do sypialni. Nie opierałam się. Nie miałam siły, nie chciałam.
- Wieczorem wyjeżdżam – powiedziałam do niego pół godziny później,
kiedy palił papierosa.
- Na jak długo? – spytał bezbarwnym tonem.
- Na zawsze.
Spojrzał na mnie trochę
zmieszany. Wyszłam z łóżka i poszłam pod prysznic. Kiedy wróciłam, jego już nie
było. To nawet lepiej. Wyciągnęłam spod łóżka walizkę i zaczęłam się pakować.
Gdy skończyłam było dobrze po trzeciej. Zostało mi jeszcze trochę czasu więc
poszłam na spacer po mieście. Dotarłam na Rynek. Usiadłam pod ratuszem na ławce
i porozmyślałam chwilę. Przeszłam się po sklepach, weszłam do Katedry, ale nie
czułam się tam dobrze. Wróciłam od domu. Wzięłam kupionego wcześniej pluszowego
misia i poszłam na górę. Pukałam do drzwi i już miałam odejść, gdy Robert
otworzył.
-Myślałam, że cię nie ma.
- Bo mnie nie ma.
- Nie wygłupiaj się, przecież widzę, że jesteś – starałam się
zażartować.
- Wcale nie, sekretareczko.
- Proszę – wręczyłam mu brązowego miśka – będzie pasował do twojego
mieszkania. To tak na pożegnanie.
- Dzięki, sekretareczko, idź już bo się spóźnisz.
- Mam jeszcze czas.
- Idź już! – zatrzasnął mi drzwi przed nosem.
Wróciłam do siebie. Z
kuchennej szuflady wyjęłam dwa foliowe worki. Musiałam się pozbyć śmieci przed
wyjazdem. Otworzyłam zamrażarkę. Jej zawartość wrzuciłam do torby. Z lodówki
także wyrzuciłam to, czego już nie zdążę zjeść. Było tam mleko, pół kartonika
starego mleka. Przydałoby się Robertowi do herbaty. Zeszłam do piwnicy. Było
tam strasznie ciemno, więc spieszyłam się, aby stamtąd jak najszybciej wyjść.
Wróciłam do siebie czekałam. Minuty mijały bardzo powoli. Zaczynałam się już
niecierpliwić. Około dziewiątej uzbrojona w plecak, walizkę i dwa worki,
poszłam w stronę parku. Weszłam do apteki, by kupić tabletki przeciwbólowe i,
niby przypadkiem, zapomniałam walizki.
Zabiorę ją, kiedy pójdę z powrotem. W towarzystwie kilkustopniowego mrozu
weszłam do parku. Wybrałam ławkę położoną w najciemniejszym, jak mi się
wydawało zakątku i tam otworzyłam worki, z których wyjęłam bezgłowe miśki z przymocowanymi do szyj hakami. Z drugiego
worka natomiast trzy ludzkie głowy. Rozejrzałam się, czy na pewno nikogo nie ma
w pobliżu i zabrałam się do dzieła.
Przymocowałam głowy do maskotek i w ten sposób powstały komiczne postacie
misio-ludzi. Siedzieli tam jak dzieci z wodogłowiem wpatrujące się w telewizor.
Równo obcięte głowy, od ucha, tuż pod podbródkiem, do ucha, wyglądały
nienaturalnie sino – efekt trzymania w zamrażarce.
Spojrzałam raz jeszcze
na moją kolekcję misiów, a raczej na
jeden z jej zbiorów, nie pierwszy, ale już raczej ostatni.
***
Kraków, to piękne
miasto. Szybko znalazłam pracę, jako „sekretareczka” w jednej z tutejszych
firm. Jakiś tydzień po przyjeździe przeczytałam w jednej z ogólnopolskich
gazet:
…pojmano
sprawcę jednej z
najbardziej okrutnej serii morderstw ostatnich lat. Rycerz Bez Głowy, jak
okrzyknęły Roberta P.
lokalne media, mieszkał od lat w Kaliszu. Był, jak mówią sąsiedzi,
trochę dziwny. W jego domu
znaleziono prawdziwy arsenał broni białej, a także miśka
podobnego do tych, których użyto
w trakcie morderstw. Podejrzany przyznał się do zamordowania trzech osób. Nie wie nic o podobnych
zbrodniach, których dokonano wiosną
na Mazurach. Nie chce też
powiedzieć, gdzie ukrył
pistolet, z którego zastrzelił swoje ofiary. Nic nie wiadomo także o motywach tej straszliwej zbrodni.
Rankiem,
2. grudnia, znaleziono w Parku Miejskim w Kaliszu głowy ofiar połączone z tułowiami pluszowych zabawek. Na
ich podstawie zidentyfikowano denatów jako: Artura G. – dostawcę pizzy z Kalisza, Mariusza L. –
bezdomnego oraz jednego z najbogatszych kaliskich biznesmenów, Bogusława K.,
właściciela sieci firm
komputerowych. Resztę jego
ciała wyłowiono dwa dni później
z Prosny. Nie da się ukryć, że
zbrodnia ta powstała w umyśle
szaleńca. Co jednak
pokierowało, z pozoru normalnego człowieka do czynu tak okropnego? Śledztwo w tej sprawie prowadzi kaliska
prokuratura…..
W rogu strony widniało
zdjęcie Ro…, to znaczy mordercy. Wydarłam je i schowałam do kieszeni. Jak
dobrze, że są jeszcze na świecie idioci, którzy dla kobiety zrobią wszystko.