wtorek, 29 lipca 2014

Wakacje 2014


Kolejny urlop już za mną. Pod wieloma względami był to najlepszy, jak i najgorszy ze wszystkich urlopów w moim życiu. Dlaczego był najgorszy, tego nie napiszę, bo z założenia mój blog jest miejscem pozytywnym i nastawionym na radość życia. Dlaczego był najlepszy? Oj, muszę się pilnować, żeby nie napisać na ten temat powieści. Od dawna planowałam, że będziemy robić z Łucją wszystko, na co normalnie nie ma czasu, czy sił. Byłyśmy więc na dworcu PKP oglądać pociągi, jeździłyśmy autobusem, ugniatałyśmy masę solną (o lepieniu jeszcze nie ma mowy), czy malowałyśmy farbami (Łucja głównie siebie). Malunkowe bazgroły zostaną ku pamięci.


 Drugi tydzień naszych wakacji stanął pod znakiem podróży. Spędziliśmy - tym razem już w komplecie - wspaniałe chwile zwiedzając rodzinne strony moich Teściów. Łucja miała radochę z kąpieli w baseniku i całodobowego oglądania zwierzątek. Ja i Mąż mogliśmy za to posiedzieć wieczorami i pooglądać zachód słońca, a póżniej Drogę Mleczną.


Tak jak planowaliśmy, na trzy dni pojechaliśmy też w Góry Sowie. Zatrzymaliśmy się w Gościńcu Nowa Wioska. Kolejne urokliwe miejsce z duszą (budynek główny ma ponad 200 lat!).


 Byliśmy na Ślęży (mogę skreślić kolejną pozycję z listy marzeń). Nieśliśmy Łucję na zmianę, bo łobuz nie chciał siedzieć w nosidle.




Następnego dnia lało, jak z cebra, ale udało nam się zwiedzić zamek Książ i palmiarnię w Wałbrzychu. Swoją drogą Wałbrzych to strasznie smutne miasto. Nie wiem, może widzieliśmy nie tą część, co trzeba. A może to przez strugi deszczu...












Ostatniego dnia, wracając, zwiedziliśmy zamek Grodno. Byliśmy też na zaporze na Jeziorze Bystrzyckim.





 Po powrocie czekało na nas zalane mieszkanie. Nad Kaliszem przeszła taka ulewa, że woda lała się nam pod parapetem! Wszystko było mokre! Szczęście w nieszczęściu, że ten mały Armagedon wydarzył się kilka godzin przed naszym przyjazdem, więc panele nie ucierpiały. Tylko sprzątania było więcej... 
Na ostatni weekend wybraliśmy się ponownie na wieś. Szczerze mówiąc do pracy wracałam (choć jeden mój kolega mawiał, że wracać, to można do domu, a nie do pracy) bardziej zmęczona niż byłam przed urlopem. Ale to nie jest ważne. Najważniejsze, że spędziliśmy rodzinnie wspaniały czas. Mogliśmy obserwować, jak Łucja rozwija się praktycznie z dnia na dzień. Nie udało nam się co prawda porzucić pieluszki, ale za to nasza córeczka nauczyła się wielu nowych słówek. Odkryliśmy też jej talent do zapamiętywania i odtwarzania melodii. Pokazując jej w książeczce tęczę zanuciłam kilka razy piosenkę Fasolek i teraz mała widząc ten obrazek podśpiewuje "tenta, tenta, a-a-a!". Lucek wchodzi też na krzesło i włącza światło. Mąż zaczął jej śpiewać piosenkę Natalii Kukulskiej i teraz urwis z jeszcze większą radością włazi, pstyka kontaktem i intonuje "siat-Łooo" (z naciskiem na "ł"). Dziś nauczyła się wchodzić po drabince na zjeżdżalnię (do tej pory wchodziła od przodu, po - że tak powiem - powierzchni ślizgającej). Eh, dużo by pisać... Tymczasem na uszycie czekają dwie maskotki, więc wybaczcie, ale uciekam. Gratuluję i dziękuję tym, którym się chciało czytać do końca! Pozdrawiam ciepluteńko (choć może powinnam chłodno przy tych upałach) i do zobaczenia wkrótce!

niedziela, 13 lipca 2014

What did you do to improve your cardmaking?


Na studiach miałam wielu fantastycznych wykładowców. Jednego okropnego też, ale przeważali ci naprawdę świetni. Wśród nich był dr W. Uczył mnie m.in. języka angielskiego. Miał w zwyczaju pytać wyrywkowo na początku zajęć: Co zrobiłaś, żeby poprawić swój angielski? Najczęściej opowiadaliśmy o tak absurdalnych rzeczach, że cała sala pękała ze śmiechu. A co ja zrobiłam, żeby doskonalić się w robieniu kartek? Ano popełniłam dwa karnety. Już dość dawno, ale nie było okazji, by je pokazać.
Pierwsza kartka powędrowała do teściów koleżanki z pracy na 50. rocznicę ślubu. Zrobiłam do niej także kopertę.







Druga, to moim skromnym zdaniem najładniejsza kartka, jaka wyszła spod moich łapek. Dostali ją znajomi innej koleżanki.


Robiąc je jeszcze nie wiedziałam o taśmie dwustronnie klejącej. Wyglądałyby na pewno jeszcze lepiej. Teraz, dzięki Cienkiej, używam w większości tylko taśmy, w tym także na piance. Całość wygląda bardziej estetycznie i czasami trójwymiarowo. Jak więc widzicie, cały czas doskonalę technikę.
Od jutra tymczasem zaczynam 2-tygodniowy urlop. Pierwszy tydzień spędzamy w mieście, więc w planach mamy stację PKP i oglądanie pociągów, malowanie farbami (pierwszy raz) i masę solną (też pierwszy raz). Dlaczego dopiero teraz zaczynamy robić takie rzeczy? Ano moja córka nie przejawia jeszcze zdolności manualnych. Kredki zjada. Woli młotek, zaiwanione ze skrzynki Taty kombinerki, albo swój najnowszy nabytek – żółtą koparkę. Mam nadzieję, że nie rozniesiemy przy tym wszystkim mieszkania i będę miała wreszcie czas, żeby Was poodwiedzać. Drugi tydzień będziemy hasać po lasach niczym nimfy, zbierać jagody i grzyby, jeśli Matka Natura pozwoli. Wybieramy się też na kilka dni w góry. Zapowiadają się fantastyczne 2 tygodnie! Mam tylko nadzieję, że Łucja i jej przyjaciel Bunt Dwulatka nie sprawią, że będzie to droga przed mękę. Chociaż muszę Wam powiedzieć, że generalnie jest grzeczna, jak wszystko idzie po jej myśli i tylko czasem wpada w szał. Wczoraj karmiła na grodzisku w Kaliszu owce i co im podała garść trawy, to mówiła „mniam-mniem-mniam!”. Normalnie sama słodycz!
Pozdrawiam ciepluteńko i życzę wszystkim miłego popołudnia!

środa, 9 lipca 2014

Wygrane candy


Zdarzyło się razu pewnego, że zapisałam się na piękne, miętowe candy w Smakach Życia. Szczerze mówiąc nie za bardzo liczyłam na wygraną, bo prześladuje mnie pech (od zbitego wyświetlacza w smartfonie, aż do pryskającego do oczu rozgrzanego oleju). Żeby nie było, są też miłe rzeczy, bo równowaga być musi, ale te okropieństwa przesłaniają mi wszystko. Tak więc z totalnego braku czasu nawet nie sprawdzałam, czy może jednak los się do mnie uśmiechnął. Aż tu jednego dnia odczytałam komentarz pod moim postem sugerujący, bym wpadła zobaczyć wyniki candy. Attea Atea sprawiła, że z drżącym sercem odwiedziłam jej bloga. A tam, od tygodnia było napisane, czarno na białym, że oto stałam się posiadaczką takich oto wspaniałości:




O swoim nagannym zachowaniu nie będę pisać. Ale kilka dni temu popełniłam jeszcze jedną gafę, w innym konkursie… Eh, nie! Nie będę się pogrążać. Lepiej obejrzyjcie sobie z bliska wszystkie te cudowne rzeczy. Zostały one w tempie ekspresowym dostarczone przez kuriera w pięknej, obwiązanej biało-niebieskim sznurkiem paczce. Na zewnątrz, jak i w środku widniała mega pozytywna pieczątka.









Większość już porozstawiałam po mieszkaniu. Roślinka, która całkiem dobrze przeżyła podróż w okazałej paczce, zawitała na kuchenne okno. Jako, że ja mało kumata jestem w sprawach ogrodniczych, nie wiedziałam co to. Okazało się, że bazylia. No to teraz już wiem i przy następnym spaghetti nie omieszkam dodać kilku listków. Tabliczki również trafiły do doniczek, a świeczniki na półkę w salonie. Dlaczego tam? Bo wieczorami umilają nam czas roztaczanym ze swego wnętrza blaskiem, a w dzień muszą stać wysoko, co by się Łucja z nimi za bardzo nie zakolegowała. Tabliczka z piękną sentencją stała się natomiast częścią mojej galerii w hallu. Miała wisieć osobno, ale Michał wpasował ją w ramkę i tak już została.  Serduszko, świeczkę i serwetki pewnie wykorzystam w przyszłym roku, kiedy będziemy robić Luckowi pokój. Chciałam, żeby akcenty były właśnie w takich kolorach. Skrzyneczka z napisem „flowers” stoi w przedpokoju. Stała się wspaniałym organizerem na luckowe nakrycia głowy. Wreszcie nie walają się po sekretarzyku!
Widzicie zatem, jak pięknie przewrotny los wynagrodził mi wszystkie te hiobowe nieszczęścia, które mnie ostatnio spotykają. Jak miło, że w naszym blogowym świecie są takie małe, psotne chochliki, które dbają, by nie działo nam się za bardzo źle. Beata ze Smaków Życia została takim właśnie chochlikiem – moim cudownym promyczkiem słońca. Dziękuję Ci Beatko po stokroć!
A dla nie wtajemniczonych, Attea Atea prowadzi sklep (KLIK), w którym możecie do woli szperać i wyszukiwać przepiękne drobiazgi do domu i ogrodu. Może i do Was trafi kawałeczek nieba?
Miłej nocy wszystkim życzę! Ślę Wam moc uśmiechów i pozytywnej energii, która mi jeszcze została!

sobota, 5 lipca 2014

Dla kogoś wyjątkowego


Wychodzi na to, że w moim życiu są sami wyjątkowi ludzie. Ano są. Co ja pocznę? Dziś, specjalnie na imieniny dla mojej Siostry uszyłam Tutka, niebieską mysz z bajki „Niedźwiedź w dużym niebieskim domu”. Karola od dawna mnie męczyła o taką maskotkę. Ciężko mi było znaleźć formę, więc odwlekałam to w nieskończoność. Koniec końców znowu cięłam materiał spontanicznie. Z formy powstała tylko głowa. Całość szyłam ręcznie, bo mysz jest dość mała i ciężko by mi było tak precyzyjnie operować maszyną.  Oto więc jest! Karola – to Tutek specjalnie dla Ciebie prosto spod moich łapek, jeszcze ciepły:






A to jeszcze karteczka, którą zrobiłam dosłownie w 10 minut. Dotarła już do adresatki. 


Wszystkiego najlepszego na imieniny!

Ślę wszystkim moc sobotnich buziaków i życzenia udanej niedzieli!

czwartek, 3 lipca 2014

I znowu wyjątkowo!


Ostatnio mam ogromne szczęście i przyjemność tworzyć dla osób bardzo wyjątkowych. Tym razem padło na moich kolegów z pracy. Pisałam Wam już kiedyś, że siedzę w pokoju z dwoma informatykami, całkiem normalnymi (jak na informatyków, oczywiście). W miniony weekend obaj mieli imieniny. Z tej okazji powstały kartki.






Wzór generalnie odgapiłam,  nie będę Wam ściemniać, od bardzo zdolnej osóbki, której dzieła możecie zobaczyć TU. Od siebie dodałam małą niespodziankę, a mianowicie wysuwającą się zza dyskietki, zalotną pin-up girl. Są to kultowe grafiki Gila Elvgrena. Chłopaki kartki dostaną jutro i mam nadzieję, że będzie to udana niespodzianka. Na szczęście mamy podobne poczucie humoru.
Następnym razem też będzie o wyjątkowej osobie. Obym zdążyła się wyrobić, bo po drodze mam jeszcze do uszycie dwa wesołe króliczki, za które się niniejszym zabieram. 
Pozdrawiam słonecznie!