środa, 17 sierpnia 2016

Niebanalnie na wesele

Razu pewnego zdarzyło się, że natrafiłam na jednym z forów na prośbę o wykonanie albumu, w którym dziewczyna chciała dać Młodej Parze prezent ślubny w formie pieniędzy. Znalazła w sieci konkretny wzór. Poradziłam jej co i gdzie może kupić i że sama też może go wykonać. Ona jednak stwierdziła, że nie ma do tego talentu. A ja... może i z talentem u mnie nie jest lepiej, ale na pewno miałam chęć, by coś takiego zrobić. W życiu nie wykonałam żadnego albumu, a ten zafascynował mnie swoją prostotą i pomysłowością. Odszukałam więc autorkę tego cudeńka, to Tores. Postanowiłam zmienić tytuł z Pocztu królów Polskich na Władcy Polski w darze Młodej Parze. Reszta wykonana jest już bardzo podobnie - po lewej stronie wizerunek władcy i śmieszne rymowanki o nich, zaczerpnięte z twórczości Traperów znad Wisły. Po prawej banknot, oczywiście imitacja, oraz kieszonka/zakładka, przymocowana za pomocą nitów. W nią można wsunąć prawdziwe już pieniądze w dowolnej ilości. Dodałam też stronę z imionami Nowożeńców oraz datą ślubu. Z efektu jestem w gruncie rzeczy zadowolona, choć po czasie widzę, że wiele rzeczy mogłam zrobić inaczej, lepiej... Ale chyba wiele z nas tak ma. Koniec końców jest jak jest. Eh, wiecie co, mam spadek formy, więc kończę już pisanie, żeby mi się jakieś filozofowanie nie załączyło. Zapraszam do obejrzenia zdjęć. 

















Przyznacie, że to ciekawa alternatywa do zwykłej "koperty"?
Z pierwszymi Piastami spotkałam się ostatnio także przy innej okazji, ale o tym napiszę już kolejnym razem. Zabiorę Was w podróż do czasów, kiedy dąb Bartek był ledwie żołędziem... 


środa, 10 sierpnia 2016

Wspomnienie o Bieszczadach

Pamiętam, jak rok temu pisałam o Norwegii, jak mi się tam podobało, jak tęskniłam za fiordami zaraz po wyjeździe i jak tęsknię do tej pory. W tym roku nie pojechaliśmy aż tak daleko, choć i tak prawie cały dzień spędziliśmy w podróży. Udaliśmy się w Bieszczady. Dużo się nasłuchałam o tych górach – że piękne, że wymagające, że jak się zakochasz, to od razu na zabój. W pierwszej chwili po przyjeździe jakoś nie bardzo chciało mi się w to wierzyć. No góry, jak góry.  Nie tak wysokie jak Tatry, nie tak urokliwe jak Karkonosze. Na dodatek ośrodek, w którym mieszkaliśmy, obsługuje też kolonie. Dość powiedzieć, że byłam lekko zawiedziona. Następny dzień praktycznie cały spędziliśmy w pensjonacie, by odpocząć po podróży i skorzystać z bogatej oferty. Basen z widokiem na góry bardzo nas zauroczył. W dodatku małych kolonistów gdzieś wywiało, więc wokoło panował spokój. W poniedziałek wyruszyliśmy nad Solinę, która przywitała nas deszczem. To jeszcze nie był ten dzień. 



We wtorek obeszliśmy nasz ośrodek dookoła, napotykając na wzniesieniach na pozostałości festiwalu w postaci rusztowań po namiotach wyglądających niczym totemy, lub łapaczy snów wiszących na drzewach. Pierwszy raz weszłam też do lasu, ku wielkiemu niezadowoleniu męża, bo przecież dziki i niedźwiedzie… Coś się we mnie poruszyło. We wtorek też miałam pierwszą i niestety ostatnią lekcję jazdy konnej. Kontakt z końmi okazał się dla mnie czymś niesamowitym i wspaniałym. Nigdy nie wątpiłam w działanie hipoterapii, ale tym razem sprawdziłam to na sobie. Nie było dnia, byśmy z Łucją nie zajrzały do stajni. Jednego wieczoru udało mi się też „zatrudnić” do pomocy. Nie sądziłam, że dawanie koniom siana, czy czyszczenie kopyt może być tak satysfakcjonujące. A przecież większość swojego życia spędziłam na wsi…  Mały Lucek oczywiście też próbował utrzymać się w siodle i to kilka razy – z powodzeniem. Wyobrażam sobie, że jej radość była jeszcze większa niż moja. 


W środę była wycieczka Bieszczadzką Kolejką Leśną do Balnicy, a w czwartek w Bukowcu szukaliśmy ruin starej synagogi. W piątek zajrzeliśmy do powiatowego miasta Lesko. Powoli kiełkowało we mnie uczucie do gór. No i zakochałam się na zabój! Nie wiem, czy to samo miejsce tak na mnie podziałało, czy może ludzie, których spotkaliśmy. A było ich wielu – od turystów, którzy tak jak my wybrali ten sam ośrodek, poprzez tych spotkanych na szlaku, jak np. pan obok sklepu w Bukowcu tłumaczący nam drogę, aż po pracowników ośrodka. Niezwykła życzliwość, jakiej doświadczyliśmy była i jest dla mnie czymś niezwykłym. To totalne zaprzeczenie wszystkiego, co ostatnio się słyszy o Polakach na wakacjach. Wspaniale było też obserwować, jak Łucja zaprzyjaźnia się ze swoim rówieśnikiem, Jankiem, troszkę starszym Benkiem, czy z dużo starszymi Alicją, czy Kalinką. 


Sam ośrodek spełnił nasze oczekiwania w stu procentach – koniki, basen, plac zabaw, czy pokój zabaw obok baru nie pozwalały nudzić się ani nam, ani Łucji. Nie było problemu z przechowywaniem mleka ryżowego dla Lucka i przygrzewaniem go co rano.  Jeśli szukacie miejsca, w którym chcecie aktywnie wypocząć, to Natura Park Bieszczady z pewnością Was zachwyci. Oczywiście znalazło by się kilka minusów, niedociągnięć, rzeczy, które można by poprawić. Ale grunt, to odpowiednie nastawienie. Jak chcemy, by nam coś przeszkadzało, to oczywiście komary będą za głośno bzyczały, a słońce za bardzo piekło. Eh, słońce! Nigdy chyba nie miałam tak ładnie opalonych nóg! Przyjęło się w naszych wakacyjnych wojażach, że nie jeździmy dwa razy w to samo miejsce. Tym razem chyba złamiemy tą zasadę. W końcu tyle jeszcze miejsc musimy odwiedzić w Bieszczadach! Poczekamy aż Łucja troszkę podrośnie, a wtedy Wetlina, czy Połoniny będą nasze! I z pewnością wezmę jeszcze kilka lekcji jazdy konnej. Kiedy wyjeżdżaliśmy w sobotę nie mogłam powstrzymać łez. Nawet opuszczając Norwegię, choć było mi smutno, nie rozkleiłam się. Tymczasem tu, oj, aż mi głupio! Miłość do Bieszczad z pewnością nie była od pierwszego wejrzenia, nie jest też miłością łatwą, ale raczej taką na całe życie!