Macie tak czasem, że jedno
wydarzenie powoduje cały ciąg następnych? Ja mam tak ostatnio. Jeszcze we
wakacje wzięło mnie strasznie, żeby jechać na Festyn Archeologiczny do
Biskupina. Pisałam Wam z pewnością, że kiedyś zajmowaliśmy się z Mężem rekonstrukcją
historyczną – odtwarzaliśmy Celtów z V wieku. Dziewięć lat temu byliśmy na
festynie jako pomocnicy naszych przyjaciół - Wikikingów, czyli generalnie
widzieliśmy tą całą imprezę od drugiej strony. Relację z naszego ostatniego tam
pobytu już pokazywałam. Nie chcę się powtarzać. Wizyta ta spowodowała lawinę
wspomnień, nie ma co się oszukiwać, jednego z najcudowniejszych okresów w moim
życiu (choć – znowu się nie oszukujmy, od kiedy jestem z moim Mężem, to te „cudowne
okresy” zdarzają się co chwila). Wtedy jednak było wyjątkowo – byliśmy jeszcze
na studiach, totalnie beztroscy, uczący się siebie nawzajem. I były imprezy
historyczne – festiwal w Ogrodzieńcu, Grunwald, Gniezno, Biskupin, Wrocław…
Pamiętam, jak w Ogrodzieńcu siedzieliśmy przy ognisku do białego rana pijąc
śliwowicę z Czechami. Albo jak na Grunwaldzie myłam włosy przy takich
zbiorowych umywalkach ustawionych w polu. Heh, albo jak we Wrocławiu nie myłam
się wcale przez trzy dni (Nobel dla tego, kto wynalazł nawilżane chusteczki!).
Poza ty, była to niesamowita okazja do tego, by spotkać nowych ludzi, wymienić
się wiedzą, doświadczeniami. Szczerze mówiąc nigdy, ani wcześniej, ani później,
nie spotkałam tak wielu osób, dla których pasja stałaby się sposobem na życie.
Ale do czego zmierzam – chciałam dziś pokazać mój strój, który zakładałam przeobrażając
się w celtycką dziewczynę. Podstawowym elementem była suknia. Swoją pierwszą
ozdobiłam haftami. Ten pokrywający dół ma prawie dwa metry długości! To jeden z
moich pierwszych haftów ever. Potem
były jeszcze dwie suknie – niebieska (letnia) oraz biała, wełniana z brązowymi
klinami (zimowa, zagubiona przy którejś z przeprowadzek). Dorobiłam się też
fartucha (widoczny na jednym ze zdjęć). Na jego uszycie potrzebowałam bardzo
dużo lnu, który z czasem posłużył mi do zrobienia całej masy zawieszek i innych
przydasiów. Były też skórzane buty, które uszył mój Mąż (również zagubione).
Całości dopełniała biżuteria – wykonane przez zaprzyjaźnionego kowala żelazne fibule
(to te okrągłe) i zapinki oraz sznur szklanych paciorków i bursztynów. W pasie
przewiązywałam się plecionym powrozem, do którego przytwierdzałam sakiewkę i
mały nożyk. Kiedy robiło się chłodniej, na plecy narzucałam kraciasty koc. Do
naszego ekwipunku należały też gliniane kubki, drewniana misa i łyżka
(wydłubana przez Męża) oraz piękne noże zrobione również przez kumpla – kowala.
Haft na torbie, jeden z pierwszych moich haftów
Hafty na sukni
Suknia "letnia"
Haft na sukni letniej
Zapinka i korale przy sukni letniej
od góry i od lewej: fibule, sprzączka od pasa męskiego, nożyk,
na dole: brosze, przęślik (?), czyli kamień z dziurką znaleziony w polu :)
Od lewej: korale do sukni letniej, bursztyny, paciorki szklane
Od góry: róg (a właściwie parostek, jeśli należy do sarny [dzięki Kyrios!],
w rodzinie od zarania dziejów),noże oprawione w róg, łyżka drewniana
Wszystko oczywiście staraliśmy
się robić w oparciu o źródła pisane i archeologiczne. Cudownie było siedzieć
wieczorami przy ognisku, popijać miód i prowadzić niekończące się konwersacje…
Nie da się tego opisać po prostu.
Ostatni raz swoją suknię włożyłam
przy okazji Festiwalu Słowian i Wikingów na Wolinie. Pojechałam tam nie jako
rekonstruktor, a po prostu jako studentka pomagająca przy będącej częścią tej
imprezy konferencji naukowej. W sukni biegało mi się o wiele wygodniej, niż w
białej bluzce i spodniach w kant. Było to siedem lat temu. Dziś włożyłam ją
ponownie, specjalnie po to, by zrobić fotkę do tego posta.
C'est moi, Ogrodzieniec 2005 r., fot: K.K. (siostra ma)
A to już ja obecnie. Niech Was nie zwiedzie tusza ma -
nie zdjęłam spod spodu bluzki :D
fot: Mr. Bluszcz
Naturalną konsekwencją tych wszystkich
wspomnień było sięgnięcie do rewelacyjnego serialu Wikingowie. Aż się sobie
dziwię, że dopiero teraz go obejrzałam. A zrobiłam to w ciągu zaledwie 4 dni
(dwa sezony, łącznie 19 odcinków po około 45 min.). Kiedy? Jak Łucja spała w
dzień i kiedy kładła się spać wieczorem. Z całą odpowiedzialnością mogę polecić
Wam ten serial. Jest genialny. Szczerze mówiąc, chyba podobał mi się nawet
bardziej, niż Gra o tron. Fabuły nie zdradzam, kto chce, ten zobaczy.
I na tym już kończę moje
historyczno-rekonstruktorskie wywody, które
jednak mają co nieco wspólnego z rękodziełem. Mam nadzieję, że choć kilkoro z
Was dotrwało do końca. Może ktoś się nawet tym zainteresował? Ja jednak
musiałam się tym z Wami podzielić, bo to ważny dla mnie temat. Dziękuję
wytrwałym i miłego tygodnia życzę!
Już od dawna marzyłam o tym, żeby
uszyć aniołka. Tyle razy zachwycałam się podobnymi na Waszych blogach… Brakowało
mi jednak motywacji. Ta pojawiła się, jak to zazwyczaj bywa, dość
niespodziewanie. Otóż koleżanka z pracy widziała takie aniołki na jakimś
festynie, czy jarmarku i pytała się, czy rzeczywiście one muszą być takie
drogie. Bo co prawda ich uroda powala, ale cena także. No cóż, może i
kosztowały sporo, ale z pewnością były tego warte. Koniec końców wartość zależy
też od tego, na ile autor danej rzeczy wyceni swoją pracę. Poza tym osoby
mające działalność gospodarczą muszą przecież jeszcze doliczyć do wszystkiego
VAT… Ale wracając do głównego tematu – pomyślałam sobie, że zrobię Joli niespodziankę
i uszyję dla niej tildowego anioła. Wzór ściągnęłam ze strony stylowi.pl.
Trochę czasu minęło, zanim się zebrałam, ale w ubiegły piątek lalka trafiła do
nowej właścicielki. Co prawda nie wiem, czy Jola jest zadowolona, bo akurat nie
było jej w biurze, a potem nie miałyśmy okazji się spotkać, bo od poniedziałku
siedzimy z Łucją w domku (wstrętne choróbska!). Mam jednak nadzieję, że aniołek
będzie dzielnie stał na straży swojego nowego domu.
Muszę Wam się przyznać, że w tej
całej sytuacji wyszłam przed samą sobą na egoistkę. Dałam bowiem Joli tego
aniołka z pewnego konkretnego powodu – po prostu uwielbiam dawać ludziom
prezenty bez okazji. Czuję się wtedy taka radosna! Jak taki skrzacik… Skrzacik,
co rozdaje aniołki. Czy to źle?
Korzystając z ostatnich zapewne
tak ciepłych i słonecznych dni września (dziś leje jak z cebra) wybraliśmy się
wczoraj do Biskupina. Chyba każdy z nas pamięta to miejsce z lekcji historii i
szkolnych wycieczek (a kto nie pamięta – odsyłam do cioci Wiki i do strony muzeum). Dobiega tam końca Festyn Archeologiczny. Dla mnie to takie miejsce
kultu troszkę, coś jak Częstochowa. Uważam bowiem, że każdy z nas powinien choć
raz w życiu odbyć swoistą pielgrzymkę do osady, w której rodziła się nasza
historia. Ciekawe ile jeszcze takich grodów leży pogrzebanych pod grubą warstwą
ziemi… Najlepsze w Biskupinie jest to, że się rozwija, ciągle coś się dzieje.
Nawet wszechobecna komercja, która bije po oczach np. na Grunwaldzie (czyt.
np.plastikowe miecze) tu jest
niewidoczna, choć wiem, że to tylko świetny kamuflaż. Dla mnie jednak to bardzo
ważne. Widzę, że przez ostatnich kilka lat wiele się w tej kwestii zmieniło.
Dla mnie wczorajszy dzień był świętem – spędziłam go z Michałem i Łucją. Razem
cieszyliśmy się słońcem, dobrym jedzeniem i energią tego wyjątkowego miejsca
(choć Lucek oczywiście najbardziej gustował w zwierzątkach i schodach… - Co
pamiętasz z Biskupina, Skarbie? – Schody!). Oczywiście było to też jedno
wielkie święto rękodzielnictwa, czy też może rzemieślnictwa – snycerze,
bursztyniarze, garncarze, powroźnicy, kowale, plecionkarze. Obserwując było mi
trochę głupio, że swoje wytwory śmiem nazywać rękodziełem (choć czysto
logicznie rzecz biorąc, tak właśnie jest). Zakochałam się w moich nowych
kolczykach z bursztynem (prezent od Męża), zakochałam się w muzyce tworzonej
przez jakże urodziwe dziewoje, zakochałam się w ogniu płonącym w piecach i na
paleniskach. Podziwiałam mężnego Wikinga, wczesnośredniowieczne zbroje i ludzi,
którzy z archeologii eksperymentalnej uczynili sposób na życie. Ale nie będę
już przeciągać, bo mogłabym dziś pisać, jak natchniona! Zapraszam na
subiektywną wycieczkę po Biskupinie – zobaczcie to cudowne miejsce moimi
oczyma.
Pierwsze zdjęcie zrobione przez Łucję (ja trzymałam aparat, ona nacisnęła guzik)
Dziś będzie bez chwalenia się
moim talentem prozatorskim. Będą zdjęcia. Dużo zdjęć. Bo słowami nie da się
wyrazić, jak bardzo się cieszę, że nadchodzi jesień. Z tej okazji poczyniłam
kilka skromnych dekoracji w domu. W zasadzie zrobiło się wrzosowo – w kuchni na
oknie stoją już od miesiąca (donice ze sklepu fajnedonice.pl).
Na stole w salonie umieściłam bukiet przytargany z
lasu.
Po ostatnim spacerze na kuchennym oknie zawitał też sznur prawdziwków.
Znaleźliśmy je na skarpie przy drodze, wśród dębów.
A na koniec, ze skarbów
przytarganych z lasu i okolic mojego mieszkania poczyniłam koszyczek z
ludzikiem, który zdobi nasz przedpokój oraz wianek dla Łucji do żłobka. Moja Córcia jest teraz w grupie „Motylki”,
więc nie mogło zabraknąć odpowiedniej karteczki z informacją.
Na koniec
przypominam jeszcze o moim jesiennym candy (odsyłacz w pasku bocznym).
Trzymajcie się cieplutko! Ja tam
jutro przed pracą zawędruję do parku zobaczyć, czy mgła będzie i czy słońce będzie przeświecać przez gałęzie drzew tworząc baśniowy klimat…