Kolejny urlop już za mną. Pod wieloma względami był to najlepszy, jak i najgorszy ze wszystkich urlopów w moim życiu. Dlaczego był najgorszy, tego nie napiszę, bo z założenia mój blog jest miejscem pozytywnym i nastawionym na radość życia. Dlaczego był najlepszy? Oj, muszę się pilnować, żeby nie napisać na ten temat powieści. Od dawna planowałam, że będziemy robić z Łucją wszystko, na co normalnie nie ma czasu, czy sił. Byłyśmy więc na dworcu PKP oglądać pociągi, jeździłyśmy autobusem, ugniatałyśmy masę solną (o lepieniu jeszcze nie ma mowy), czy malowałyśmy farbami (Łucja głównie siebie). Malunkowe bazgroły zostaną ku pamięci.
Drugi tydzień naszych wakacji stanął pod znakiem podróży. Spędziliśmy - tym razem już w komplecie - wspaniałe chwile zwiedzając rodzinne strony moich Teściów. Łucja miała radochę z kąpieli w baseniku i całodobowego oglądania zwierzątek. Ja i Mąż mogliśmy za to posiedzieć wieczorami i pooglądać zachód słońca, a póżniej Drogę Mleczną.
Tak jak planowaliśmy, na trzy dni pojechaliśmy też w Góry Sowie. Zatrzymaliśmy się w Gościńcu Nowa Wioska. Kolejne urokliwe miejsce z duszą (budynek główny ma ponad 200 lat!).
Byliśmy na Ślęży (mogę skreślić kolejną pozycję z listy marzeń). Nieśliśmy Łucję na zmianę, bo łobuz nie chciał siedzieć w nosidle.
Następnego dnia lało, jak z cebra, ale udało nam się zwiedzić zamek Książ i palmiarnię w Wałbrzychu. Swoją drogą Wałbrzych to strasznie smutne miasto. Nie wiem, może widzieliśmy nie tą część, co trzeba. A może to przez strugi deszczu...
Ostatniego dnia, wracając, zwiedziliśmy zamek Grodno. Byliśmy też na zaporze na Jeziorze Bystrzyckim.
Po powrocie czekało na nas zalane mieszkanie. Nad Kaliszem przeszła taka ulewa, że woda lała się nam pod parapetem! Wszystko było mokre! Szczęście w nieszczęściu, że ten mały Armagedon wydarzył się kilka godzin przed naszym przyjazdem, więc panele nie ucierpiały. Tylko sprzątania było więcej...
Na ostatni weekend wybraliśmy się ponownie na wieś. Szczerze mówiąc do pracy wracałam (choć jeden mój kolega mawiał, że wracać, to można do domu, a nie do pracy) bardziej zmęczona niż byłam przed urlopem. Ale to nie jest ważne. Najważniejsze, że spędziliśmy rodzinnie wspaniały czas. Mogliśmy obserwować, jak Łucja rozwija się praktycznie z dnia na dzień. Nie udało nam się co prawda porzucić pieluszki, ale za to nasza córeczka nauczyła się wielu nowych słówek. Odkryliśmy też jej talent do zapamiętywania i odtwarzania melodii. Pokazując jej w książeczce tęczę zanuciłam kilka razy piosenkę Fasolek i teraz mała widząc ten obrazek podśpiewuje "tenta, tenta, a-a-a!". Lucek wchodzi też na krzesło i włącza światło. Mąż zaczął jej śpiewać piosenkę Natalii Kukulskiej i teraz urwis z jeszcze większą radością włazi, pstyka kontaktem i intonuje "siat-Łooo" (z naciskiem na "ł"). Dziś nauczyła się wchodzić po drabince na zjeżdżalnię (do tej pory wchodziła od przodu, po - że tak powiem - powierzchni ślizgającej). Eh, dużo by pisać... Tymczasem na uszycie czekają dwie maskotki, więc wybaczcie, ale uciekam. Gratuluję i dziękuję tym, którym się chciało czytać do końca! Pozdrawiam ciepluteńko (choć może powinnam chłodno przy tych upałach) i do zobaczenia wkrótce!